Wyszliśmy na łąkę. On mi powiedział: „Jesteś jak zerwana struna”. Tak, dokładnie tak się czułam. Byłam chora. Depresja tylko czyhała i nie dawała za wygraną. Szliśmy łąką drzewa, kwiaty, ptaki szły razem z nami. Jakie to było proste. Czułam się jakbyśmy po raz pierwszy znaleźli się na Ziemi. Ten spacer był jak nauka chodzenia i oddychania. Cokolwiek kamyk, ścieżka, motyl wydawały mi się czymś nowym i nieznanym jakbym uczyła się je rozpoznawać. Że widzę je po raz pierwszy. Że muszę nauczyć się je nazywać. Stąd ten ból ale i jakiś zachwyt. Był poranek gdy zapukał do moich drzwi. Przemierzył setki kilometrów by stanąć w moich drzwiach. Te drzwi prowadziły do mojej samotni. Potem napisał wiersz „Gdyby to miała być bajka powinna się zaczynać na łące”. Ten wiersz trzymałam jak skarb. Wiele wtedy miałam skarbów. Wszystkie przechowywałam w błękitnym pudełku po czekoladkach. To były podarunki, które otrzymałam od przyjaciół gdy zachorowałam. Czułam, że te podarunki były po to by mnie uzdrowić. On tak doskonale mnie rozumiał. Mnie i moją chorobę. Umiał na mnie patrzeć. Umiał ze mną rozmawiać. I chyba umiał mnie kochać. Jeszcze tego samego lata poszliśmy nad Wisłę gdzie obiecaliśmy sobie długa podróż. Nie czułam się najlepiej. Czułam się coraz gorzej. Leciałam w dół. Spadałam w przepaść. On to odczuwał. Kupił mi białą róże. Bolały mnie plecy jakby ktoś wyrwał mi skrzydła. Szliśmy Floriańską a on cały czas trzymał rękę na moich plecach. Jakby wiedział. Jakby chciał zakryć ją przed ciekawskim tłumem. Jakby chciał uleczyć tę ranę. Tak tęskniłam za sobą z kiedyś. Nie było już mnie. Była jakaś chora dziewczyna. Każdy krok sprawiał jej ból. Była niczym mała syrenka z bajki Andersena. To ta dziewczyna na Floriańskiej kupiła kartkę za napisem: obiecuję. Wierzyła, że istnieje ktoś kto obiecuje jej, że skończy się ta noc, skończy się ból, skończy się choroba. „Przecież każda noc kiedyś się kończy” powiedział. Na Kanoniczej wzięliśmy się za ręce i zaczęliśmy biec. To nic, że moje stopy omdlewały z bólu. Chciałam uciec przed tym co zadawało mi ten ból. Chciałam dogonić swoją wyobraźnię. Chciałam uprowadzić nas do świata mojego dzieciństwa. Potem piliśmy wino. Dużo wina. Dotknął mojej ręki i powiedział: „Ludzie są ślepi”. Nie wiem co we mnie zobaczył. Może coś co ja sama nie widziałam? Chciało mi się płakać. Chciałam pić nie wino ale swoje łzy. Wiedziałam, że trzeba wypłakać morza łez. Tylko tak mogłam zatopić to co było bolesne. Przy bramie floriańskiej ktoś napisał na murze: „mówiłem ci że musimy umrzeć”. Nikogo nie wtajemniczyłam w ten napis. Był tylko dla mnie i dla mojej choroby. Tak wtedy wydawało mi się, że czeka mnie tylko śmierć. Może dlatego żyłam tak jakby każdy dzień był ostatnim dniem życia. Może dlatego nie pisałam. To co się działo przerastało poezję. Niekiedy wydawała mi się beznadziejnie błaha, bezbronna i nieudolna. Każdą chwilę zagarniałam chciwie. Każdą chwilę. „Zobacz jaki ładny obrazek” siedzieliśmy nad Wisłą. Mały chłopiec i mała dziewczynka. Słońce odbijało się w rzece, rzeka marszczyła się, wyglądała jak jakaś szata. Szata przebudzonego. Odnosiłam wrażenie, że zostałam wygnana ze swojego królestwa poezji na tułaczkę. Że jestem jak bohater hymnu o perle. Nie rozmawialiśmy, istotne były gesty. Po wielu latach postanowiłam napisać o nas wiersz. Tak powstał wiersz „Zaproszenie dla pogardy” z tomiku, którego jeszcze nie ma. Miałam ochotę opowiedzieć historię. Ale to tylko fragment tego co można by opisać. Jeszcze raz upewniłam się, że tamten czas przerósł poezję. Że nawet najlepsza metafora nie byłaby wstanie wysłowić tego co się wtedy wydarzało. Nie napisałam dedykacji. On nie był nikim innym jak Romkiem Bromboszczem. Tym z dawnych lat. Tym delikatnym chłopcem o najpiękniejszych rękach świata.
© Ewa Sonnenberg