Każdy poeta powinien mieć swoją księżniczkę. Ja swoją poznałam w Paryżu. Muzy muzami, ale księżniczka to rzecz konieczna. Bez miłości jest zimno. Po prostu zimno. Świat rozbiera się przed nami do szkieletu. Jego biel jest oślepiająca. Budzi niepokój i lęk. Wszystko takie nieporuszone w swoim chaosie. Miłość porządkuje świat. Nadaje kolejność każdemu gestowi. Zupełnie jak w japońskiej Ceremonii Parzenia Herbaty. Zdecydowanie jestem za miłością. Jakby delikatny śnieg otulał wszystko co wokół nas. Zmienia się perspektywa miasta. Daleko blisko jest jakby jednym. Bez miłości wszystko jest takie oczywiste. Bez cienia wątpliwości, że może zaistnieć coś więcej, bardziej, mocniej. Świat bez miłości jest płaski nie ma w nim głębi. Nadaremnie próbujemy tworzyć historię swojego życia. Tak, to właśnie z nią tworzyłam historię swojego życia. Może właśnie wtedy gdy czekała na mnie w bramie przemoknięta na deszczu. Stała i czekała a deszcz padał i padał. Czekała. Patrzyła nieruchomo przed siebie. Wiedziała, że w końcu nadejdę. Że nawet deszcz jest jakby częścią mnie. Przemoknięta do suchej nitki powiedziała: myślisz że spotkałyśmy się przez przypadek? Miałam wiele takich przypadków za sobą. Lubiłam i nie lubiłam tych przypadków bo nigdy nie wiedziałam czy to siła losu czy moja decyzja. Czy tę herbatę ja zrobiłam czy zrobił ktoś za mnie? Byłyśmy twórcami własnej historii. Kolejnej historii. To była historia przyjaźni. Takiej do końca, takiej przy której śmierć nie istnieje. Spotkanie dwóch różnych czasów. To dla niej chciałam zatrzymać czas. To dla niej chciałam udowodnić że starość nie istnieje. Wychodziłyśmy sobie naprzeciw jakbyśmy biegły do siebie od wielu lat. To był ten moment gdy wreszcie spotkałyśmy się. Paryż dodawał pikanterii do całej sytuacji. To na moście Pont Royal przyszły mi do głowy pierwsze frazy wiersza „Współczesna wersja kuszenia” z tomiku „Płonący tramwaj” (2001). Na tym samym moście odczułam czym jest pocałunek księżniczki. Delikatny i zaczepny w sam środek policzka. Może stąd wiersz składa się z kilkudziesięciu anafor zaczynających się od słów zgrzesz... Ale my grzeszyłyśmy tym, że zbuntowałyśmy się wobec czasu. Że nasza przyjaźń nazywałyśmy „słodką obietnicą”. Że pomimo różnicy wieku tak samo odczuwałyśmy świat i byłyśmy tak samo szalone. Że wszystko mija a my wbrew temu we dwoje byłyśmy jak wieczność. Czułam się jakby ulice Paryża były budowane z myślą o nas. Jakby niebo runęło na ziemię i porwało nas do siebie. Wszędzie błękit, błękit oczu, błękit słów, błękit dotyku. Dobrze mi było z tym błękitem. Czułam się jak u siebie. Jakbym wreszcie dotarła do swojego lądu, który nazwałam Nowym Lądem Mentalnym.
© Ewa Sonnenberg