Był kiedyś ktoś, kto kochał mnie i jednocześnie zadawał mi ból. Jakby miłość była nierozłączna z cierpieniem. Byłam wtedy młoda, szalona i nieobliczalna. Pisze o tym jakby pewnym szablonem. Nic dziwnego miłość ta była poza wszelkimi szablonami więc żeby o niej pisać trzeba użyć szablonu. Ta miłość przeobrażała się. Jakby posiadała swoje życie niezależne od naszego. Ta miłość stała się autonomicznym bytem. Ranił i zaskakiwał. Wiarygodność tego uczucia liczona na palcach dziecka, które uczy się liczyć. Wiarygodność udowadniana w każdej minucie mierzonej rytmem serca. Niekiedy wydawało mi się, że ta miłość istniała pomimo nas, że mogła istnieć bez nas. Że pojawiła się nie tyle wbrew nam, co za sprawą niezależną od nas. Przerosła nas na tyle, że nie umiałam sobie z nią poradzić. Stąd zaczęły się nieporozumienia, te wszystkie małe zbrodnie miłosne. Brutalne bijatyki, zbrodnicze instynkty i wulgarne kłótnie. Wszystko tam było. Niekiedy wydawało mi się, że wróciłam do czasów Rimbauda i Verlaina. Jakbym odtwarzała rolę Rimbauda przy tchórzliwym Verlain’nie. To był prawdziwy „Sezon w piekle”. Chciałam wydostać się na wolność. Cięłam nożem swoje ciało. Regularnie trafiając na pogotowie. Podawałam się wtedy za Sonię Berg. Pewnie do teraz jest medyczna dokumentacja z tamtych czasów. Przypalałam ogniem swoje ciało. Chciałam się wydostać na wolność. Wolność, która była i jest dla mnie wszystkim. Krew lepka i gorąca płynęła po białej skórze zataczając linie jak drogi, którymi chciałam wyjść na otwartą przestrzeń. Swąd przypalanego ciała jakbym chciała siebie spopielić by narodzić się jak Feniks. Moja krew i moje ciało wydane na gehennę. Gehenna miała swój punkt kulminacyjny w Berlinie. Uderzenie w lewą zatokę szyjną. Cios szybki i wprawny. Szpital. Zresztą tych punktów kulminacyjnych było wiele: szalik wokół szyi, którym miłość próbowała mnie udusić. Czy to nie jest podniecające? Wszystko niby toczyło się swoim torem. „Dzień dobry”, „dziękuję”, „do widzenia” stało się dla mnie jak danse macabre. Miłość zamieniła się w wojnę. Miłość mówiła do mnie: jak umrzesz świat będzie toczył się dalej, nie ma ludzi niezastąpionych. Odchodziłam i wracałam. Wiele razy. Odchodziłam i wracałam. Kiedyś odeszłam na zawsze. Wbrew zastraszaniu przez tą miłości: zabiję cię jak odejdziesz, nie dam ci żyć, zniszczę twoją rodzinę. Czy oduczyłam się miłości? Oj nie. Przeciwnie. Teraz na widok noża kręci mi się w głowie jak przed i po seksie. Teraz miłość kojarzy mi się z dreszczykiem horroru: krew, smak krwi w ustach, wszędzie krew, po co ta krew? I ciało poniżane, upadlane, poniewierane, bite, maltretowane, kopane. Mogłam w ten sposób podążać za śladami tego, kto niósł krzyż. Mogłam w ten sposób zniweczyć moją cielesność i przeistoczyć się w ciało duchowe. Po latach gdy zapomniałam i nie zapomniałam. O kłótniach. Bijatykach. Śmiercionośnym niebezpieczeństwie. Zaklinaniach. Złorzeczeniach. Po latach wydaje mi się czymś co przygotowywało mnie na coś jeszcze gorszego. Dlatego wciąż ważne pozostaną niektóre wiersze z tomiku „Planeta” (1997).
© Ewa Sonnenberg