Nie wiem kiedy to się stało. Nagle świat całkowicie się zmienił. Zmienił się na gorsze, na coś nieludzko strasznego. To stało się tak nagle. Pozostały tylko proste pytania dziecka: kto to zrobił? Dlaczego tak się stało? Niby nie było ruin, a wokół były same ruiny. Niby życie toczyło się dalej, a wszystko jakby trwało w bezruchu zniszczenia. Niby człowiek nadal był człowiekiem, ale po ulicach chodziły żywe trupy. Zdezorientowane tłumy już nie były ludzkie, ale jak jakaś ogłupiona szarańcza. Brak prawdy wydzierał grunt pod nogami. Spustoszenie dotyczyło nie tylko tego, co materialne. Spustoszenie dotyczyło tego, co najważniejsze – człowieka. Nie wiadomo dlaczego nagle ohyda zabiła piękno. Nie wiadomo jaki był motyw tej zbrodni. Kto sięgnął po to, co nietykalne by zbezcześcić i zniszczyć to, co miało na zawsze pozostać odległą tajemnicą. To ta odległa tajemnica utrzymywała świat w równowadze. To ta odległa tajemnica odbijała się w tym świecie pięknem, dobrem i miłością. Nie wiem kiedy to się stało. Może wtedy gdy przebito na wylot piersi oddechu. Może wtedy gdy poległo ciało na jakiejś bitwie. Naraz ludzkie ciała były jak żywe, porozdzierane sztandary ociekające krwią. Na Ziemi zapanował tylko ból, tylko ból i apoteoza tego, co skrajnie nikczemnie. Nie można było kochać bo miłość stała się śmiertelnym niebezpieczeństwem. Nie można było ufać bo zaufanie mogło być jak wyrok śmierci. Brzydota stała się synonimem piękna. Nagle rozróżnienie na zło i dobro przestało istnieć. Tak jakby od piękna zależało to rozróżnienie, jakby tylko piękno umiało odróżniać tak od nie. Tak jakby piękno było synonimem prawdy. Śmierć stała się świętością bo była bramą do wolności od tego, co zapanowało na ziemi. Żywi zazdrościli umarłym. Umarli przychodzili pomagać żywym. To, co było kiedyś było jak światło, które zamieniło się w ciemność. To, co było kiedyś raniło bo to, co teraz było jak wyrwane z piersi serce. Teraz to wyrwane serce wrzucone w bagno, w odchody, w błoto było jak gipsowe serce Chrystusa z wiejskiej kapliczki. To to gipsowe serce było wizerunkiem tego czynu, które miało miejsce. Falsyfikat uczucia, falsyfikat prawdy, falsyfikat tego w co się wierzy. Obrzydliwość wystąpiła ze swoich brzegów rujnując widoki na teraźniejszość, na przyszłość. To, co odrażające uwolniło się i przesłoniło wszystko, co było kiedyś. Wszystko straciło swoją wartość. Wszystko stało się takie śmieszne. Ludzie chwytali się wszystkiego by wytrwać w tej nikczemności. Ale to wszystko było zakażone i jak choroba ogarniało coraz więcej ludzi. Nikt już nie umiał przedostać się do światła. Nikt nie próbował nawet tego robić. Ciemność była gęsta i precyzyjna tamowała wszelki dostęp do światła i stała się jak zapomnienie. Dobrze było mieć jakąkolwiek pamięć kiedyś. Wtedy otrzymywało się wzrok i widziało się to, co naprawdę się dzieje. Najlepiej gdy ta pamięć kiedyś była miłością wtedy tak boleśnie odczuwało się to, co stało się nienawiścią. Nawet ból już przestał mieć znaczenie. Nawet wiara wydawała się śmiesznie mała. Nawet życie było tylko czymś, czym chciało się zapłacić za chwilę wytchnienia. Nie wiem kiedy jeden świat zastąpił ten drugi świat. Kiedy nastąpiła ta zamiana światów. Nie wiem czy to był proces czy nastąpiło to nagle. W pewnym momencie straciłam przytomność a jak się ocknęłam byłam już w tym drugim świecie. W pewnym momencie przeszyło mnie nieludzkie uderzenie i ból, zobaczyłam tylko cień miecza i straciłam przytomność. Ocknęłam się podczas burzy zimą. Grom za gromem oświetlał śnieg wokół mojego domu a nad domem stała śnieżnobiała chmura i wysyłała te ogniste pioruny w moją stronę. Wstałam wtedy i ruszyłam w tę ciemność, która zapanowała na ziemi. Nie było wtedy dni była noc za nocą, i ta noc nigdy się nie kończyła.
© Ewa Sonnenberg