Nie wiem kogo zapytać: za co tak cierpiałam i cierpię? Za co to wszystko czy za jakieś poprzednie wcielenie? To nie jest karma to jest jak jakiś błąd, który zaistniał w strukturze życia i w mechanizmach istnienia. Ktoś w pewnym momencie wtargnął w program i wprowadził obcy wirus na przestrzeni całych dziejów. Teraz czas jest jak zabawka, w której przeszłość, teraźniejszość, przyszłość są jak tablica rozdzielcza i sterowniki do przeobrażania się w relacje do sytuacji. Wiedza jak baza danych, taka pełna niedopowiedzeń, naiwności i domysłów. Czy cierpiałam i cierpię na darmo? Czy ten ból jest po nic tak jak jest za nic. To bardzo możliwe. Wszystko co ze mnie staje się niczym. Moje słowa, moje wierze, moje ja, moje jestestwo, moje imię, moje bycie i moje niebycie. Wszystko jest niczym lub sprowadzane do zera. Cierpienie, które przerasta ogólne pojęcie cierpienia. Cierpienie, które jest czymś więcej niż cierpienie. Cierpienie, które trwa nieustannie, które czuwa nad każdą sekundą, które przedostaje się do ciała, do kości, do krwi, do serca. Cierpienie, które mam w głowie, w stopach i w rękach. Jest takie natarczywe, tak bardzo chce dać znać o sobie. Jakby tym razem mówiło wszystko inne było niczym dla innych, może to cierpienie będzie twoim zaistnieniem na świecie. Ale dalej nie rozumiem za co tak cierpiałam i cierpię, dla kogo tak ciepię i ku czemu zmierza to moje cierpienie. Już słowo ból jest niewystarczające. Już słowo cierpienie jest zbyt ładne by wyrazić to, co niesie wraz ze sobą. Słowa opadają z tego, co mają oznaczać jak maski z twarzy. Maski rozbijają się w proch jak wielkie budynki roztrzaskiwane o ciało nadchodzącego. Maski rozpadają się jak metalowe wehikuły przewożące słowa -ludzi. Maski walczą ze sobą nie widząc swoich prawdziwych twarzy. Może te twarze są ze sobą identyczne a oni nawet tego nie wiedzą i walczą sami ze sobą. Nieustannie wydaje mi się, że każdy spotkany jest kimś, kto stoi nad moim grobem. Nieustannie widzę jak każdy spotkany siedzi przy mnie i patrzy na moje martwe ciało. Gdy zamykam oczy widzę swój grób a właściwie brak grobu tylko jakaś łąka porośnięta trawą i dzikim zielskiem. Widzę wtedy jak wiatr porusza tą łąką i czuję jej zapach. Jak jest ból jest wtedy wysokość. Jak jest ból znikają drogi otwiera się tylko tunel, wymierzony w górę. Jak wieże gotyckich katedr, ale te wieże pewnie też gdyby mogły zadałaby mi ból. Przebiłyby mnie na wylot tak jak dwa ostrza przygotowane na mój koniec. To takie wszystko niegustowne i chyba bardziej nie mogę się pogodzić z tą niegustownością niż z samym cierpieniem. Słowa spadają jak kurtyna, gdzie scena była jak asekuracja i bezpieczne pole manewrów egzystencjalnych. Scena, gdzie doczesność jest odegrana zgodnie z planem i w tak wyidealizowanym stylu i gdzie wieczność ma swoje bezpieczne granice. Słowa spadają jak kurtyna, gdy nagle brakuje sceny brakuje odpowiednich słów i podyktowanych gestów. Brakuje prawdy, która jest poza murami tej sceny. Gdy jest ból każdy jest moją matką i każdy jest moim ojcem. Słońce wtedy nigdy nie zachodzi otaczając mnie braterskim ramieniem. Ale to cierpienie nigdy nie zostanie ugaszone, jest pożarem, który płonie ogniem wszystkich wieków. Nie wiem za co to wszystko. Po co tak cierpiałam i cierpię. Dlaczego właśnie ja miałam zrozumieć, że słowo cierpienie jest jak garść piasku rzucona śmierci w oczy. Ból, który zamienia ciało w strzałę światła. Ból, który odbiera ciało i zostawia tylko rany. Kto umie porozmawiać z raną? Kto umie spotkać ranę? Kto umie być z raną? Bo rana nic nie zdoła uczynić poza cierpieniem. Ponoć to, co spotyka nas w życiu jest częścią naszego charakteru. Ponoć to, co tworzy nasz charakter jest częścią rzeczywistości. Jaka rzeczywistość taki charakter. Jakie czasy tacy zbrodniarze. Jaka epoka tacy święci.
© Ewa Sonnenberg