BOHDANOWICZOWA ZOFIA (1898-1965). Zmęczyłem właśnie powieść Stefanii Jagielnickiej-Kamienieckiej „Namiętność niejedno ma imię” (Konin 2015). Jagielnicka-Kamieniecka opublikowała kilka książek poetyckich (m.in. „Tam gdzie łzy zamieniają się w perły”), ale w dniu dzisiejszym ograniczmy się do powieści, zafundujmy sobie nieco odpoczynku od wierszopisarstwa: „Boże, Boże, spraw, żebym nie był gejem – modlił się w duchu. Przecież podobają mi się dziewczyny. Tylko te grube z piersiami jak krowie wymiona wzbudzają we mnie obrzydzenie (...). To ten przeklęty David wciągnął mnie w to piekło... Przeklęty piękniś! Omotał mnie, opętał... Nigdy się nie onanizowałem, więc jak dotknął mego członka, poczułem podniecenie i... potem to już szybko poszło. Kiedy przeżyłem z nim orgazm, doznałem uczucia błogostanu i spełnienia emocjonalnego, więc doszedłem do przekonania, że jestem homoseksualistą”.
Fascynuje mnie proza emigrantki Jagielnickiej-Kamienieckiej: Dominik „był warszawiakiem. Przyjechał do Wiednia ze starszym kolegą Mateuszem, który wprowadził go do gejowskiego środowiska. Przechodzili z rąk do rąk zamożnych homoseksualistów, gdyż obaj byli niezwykle urodziwi. I to był ich sposób na życie”. Podobnych fragmentów mógłbym dostarczyć cokolwiek więcej.
Odłóżmy powieść Jagielnickiej-Kamienieckiej. Istotniejsza dla nas jest twórczość Zofii z Czaplickich Bohdanowiczowej, na przykład jej „Szałdy-Bałdyrowski”:
Chadzał niegdyś po Litwie od wioski do wioski
Żyd ze skrzynią na plecach: Szałdy-Bałdyrowski.
Tak go w naszym powiecie wszyscy nazywali,
Choć przed Bogiem był może Chaim lub Gedali.
Skrzynia złotą czeczotką z brzóz domowych świeci,
Zbudowana przemyślnie jak stary sepecik,
Gdzie szufladek, przegródek, schowków ze trzydzieści
W pożółkłych dokumentach dzieje rodu mieści.
W Bojaryszkach przed dworem Żyd skrzynię zdejmował,
Nieśpiesznymi rękami wybierał z niej towar.
Jak artysta, co w struny pojedyncze dzwoni
Długo, zanim uderzy akordem harmonii,
Tak Szałdy-Bałdyrowski z dostojnym umiarem
Wydobywał stopniowo towar za towarem (...).
Dziś my – którzyśmy niegdyś z czeczotkowej skrzynki
Jedli wodą kolońską pachnące landrynki
I miętowe pierniki, co od skwaru poschły, –
Nie wiemy, gdzieś się podział, Szałdy-Bałdyrowski!
Gdzie żeś grzbiet wyprostował i leżysz bez czucia?
Popod jakim kamieniem? na jakim kirkucie?
Biadam, że muszę kończyć. Z krzywdą dla poezji Bohdanowiczowej („Na śmierć K.I. Gałczyńskiego”, „Nad wierszami Tuwima”, „Czytając Syrokomlę”), ale tak to jest, kiedy skupimy się na warszawskich i wiedeńskich perypetiach Dominika: „Zamieszkał ze znajomym dealerem narkotyków Mateuszem. Okazało się, że jest on gejem, więc musiał z nim sypiać. A choć robił to pod wpływem narkotyków, nie przychodziło mu to łatwo. Gdy kolega zaproponował mu wyjazd do Wiednia, ucieszył się, że może uda mu się tam znaleźć jakąś pracę i rozpocząć nowe życie. Rychło zorientował się, że nie jest to takie proste, jeśli nie ma się żadnego zawodu i wykształcenia. Zaczął więc marzyć o poznaniu zamożnej Austriaczki, która wyciągnie go z błota”.
Następnym razem uniknę pedalskich rewelacji. Przymierzam się bowiem do poezji Stanisława Jerschiny, który debiutował jako Stanisław Eryk Jerszyna. I był nazywany „przemyskim Norwidem”.
Zofia Bohdanowiczowa: „Przeciwiając się świerszczom. Poezje”. Nakładem Katolickiego Ośrodka Wydawniczego „Veritas” w Londynie, Londyn 1965, s. 135
[2 I 2016]
© Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki