Od niechcenia. Zamalowuję kolejne płótno, które wydawało się wszystkim, co sobie wymyśliłam. Wieczorami oglądam filmy albo piszę listy do dzieci i podekscytowanej mamy. Ściągam ją myślami, powierzchnią energii, rantem ostatnich słów, do których nie będziemy wracać. Jakby to powiedzieć, żeby nie okazało się, że to wata słowna, do której przekonywałaś mnie przez kilka rozdziałów? Tyle w tym wszystkim gadżetów o efektach, poszukiwanie siebie w rytmie lasu. Bicie serca i pragnienie milczenia. Nazwiska autorów książek, księgarni, właścicieli barów. Ulice, po których z rykiem przetacza się tłum. To wszystko dla lepszego efektu, zwyczajna ciekawość, kto szybciej posługuje się wyszukiwarką Google, a kto przekazuje jako znak spokój i wspina się na górę, by ujrzeć zachód słońca. Później po omacku schodzi do szałasu i opowiada o sobie, by nie zapomnieć imienia, daty urodzenia, krainy pod powiekami. „Być w kontakcie” nic nie znaczy, gdy drzewa tracą korzenie, rzeki nurt, a zwierzęta kości. Te wszystkie sceny z fotografii, gdy milknie świat, a słońce wypala trawy. Drę się na całe gardło, że to jest właśnie globalne ocieplenie, kiedy lodowiec zalewa przybrzeżne miasta i wioski, wcina się w ląd i ścina życie, jak błysk flesza. Żeby to dobrze zobrazować, a zarazem ukryć zachwyt nad słowami i nikogo w pobliżu, żadnej kropli słodkiej wody. Często kłóciłaś się ze mną – woda zawsze jest słona, może być tylko mniej, chyba że zatopisz w szklance palec z miodem i zrozumiesz – za pieniądze można się dogadać. Za paczkę papierosów, butelkę whiskey, bo przecież jesteś w Irlandii, a nie w jakiejś popierzonej kolonii Stanów Zjednoczonych. Sprawiam wrażenie, że nic mnie to nie obchodzi, kiedy przyjaciele wpatrują się w książki, nic z nich nie rozumiejąc. Bez elektronicznych słowników czasowników, imiesłowów, przymiotników, synonimów i epitetów już nie ma. Określeń czynności, lekkich piórek, kurzu, który pomimo czasu wciąż opada z tą samą częstotliwością i pochłania powierzchnię litego orzecha, dębu i cedrów, z których mam zrobione meble. Więc jak to jest, że zaczynam od więc, a ty mierzysz się na długość wkładów w długopisie i zastanawiamy się, na ile wystarczy muzyki i kiedy skończy się świat. Czytamy cudze listy o apokalipsach, zalewamy się łzami i udajemy, że to nic takiego, kiedy podejrzanie przyglądają się nam sąsiedzi. Dziecięcy śmiech w zwojach kabli, w słuchawkach. Zapach kwiatów czy wzrok nauczycieli języka angielskiego, z których każdy wymawia inaczej tytuły dzieł literackich, nazwiska pisarzy. I co chwilę z komina obok twojego domu bucha biały dym. Puchną nam głowy jeszcze przez chwilę. On to zauważa i dotyka tego miejsca na czole. Pomija bariery, przenika szkło. Wygładza rysy. Stajemy przed kamiennym obeliskiem, każde z nas wypatruje innego znaku. Blasku. Daje się pochłonąć myślom. Spojrzeniom niczego.
© Małgorzata Południak