Tak, tu są nadgarstki, tam achillesy, a tam coś nowego, nie znam. Nie nazywam, nie wymyślam. Nie o to chodzi, że brakuje mi cierpliwości. Pada deszcz. Chodzę po ogrodzie, czuję przywiązanie do tego miejsca. Sadowię się na kanapie, jest zimno, mam gęsią skórkę, nie mam piór, nie jeżdżę samochodem, nie przeklinam, chyba że w myślach. Jest sierpniowa noc. Tak, to już cztery lata. Układam się po lewej stronie. Taki jest porządek naszego świata. Czy powinnam zdmuchnąć świeczkę na torcie? Pamiętam mnóstwo miłych słów. I oddycham jak nigdy dotąd. Niedługo zaczną spadać perseidy. Ich świst jest jak zabawa naszymi cieniami, jak odcinki dróg, na których się żegnaliśmy. Odprowadzałam ciebie, a ty mnie, jeszcze kilka razy tamtej nocy. Pozwalałam ci wejść, chociaż sprawiałeś ból. Miałam nauczyć się latać, skakać ze spadochronu, wiadomo, że ocean zniesie wszystko. Potem ciągnie się przez kilka godzin. Napływa falami, a dotyk rozwija się i zwija. Patrzymy na ptactwo, uczymy się tysiąca imion kwiatów, owiec, krów. Wieczorami śpiewam kołysanki. Ulegam rzece Shannon, ludziom przyjeżdżającym z Dublina. Opowiadają o nazwach ulic, o Monksland, o zaroślach, IRA, ladacznicach. Mówisz, że powinnam częściej przygotowywać irish stew, że w kurhanach wciąż tli się boski dar pierwszych ludzi, że staję plecami do północy. Mży. Nie jestem doskonała. I wtedy opowiadasz o porzuconej wiosce w czasie Wielkiego Głodu. W jedną noc zima odebrała matkom dzieci. Kto na to pozwolił? Przyprawił im zielone skrzydła?! Prostuję się i przebaczam po raz drugi.
© Małgorzata Południak