Jeszcze „Galveston”:
„Dziewczyna siedziała w salonie na fotelu, w którym przesypiałem większość nocy. Podłogę wokół fotela okupowała armia puszek po piwie – prawdziwa armia, bo zwykle nacinałem boki puszek i wywijałem im ramiona, a potem prostowałem wieczka, żeby przypominały głowy. Zajmowałem się tym w czasie oglądanie Fort Apache i teraz było mi trochę głupio. Naprzeciwko fotela stał telewizor i kolekcja kaset.
– Sporo filmów – zauważyła. – Ale żadnych mebli.
Powiodła wzrokiem po puszkach.
Machnąłem w jej stronę bronią.
– Wracaj do samochodu. Ruszaj się.
– Dopiero co przyjechaliśmy. Te wszystkie filmy są s t a r e.
Porzucenie niemal pełnej filmografii Johna Wayne’a przychodziło mi z trudem. Zbierałem te taśmy parę lat,
– Tu nie jest bezpiecznie. Ruszaj się – powtórzyłem. – Inaczej zaczną się problemy”.
Rozmawiałam z Anią J.
– Zawsze wydawało mi się, że prawdziwi mężczyźni są jak John Wayne.
– Naprawdę? – Ania J. jest zdumiona.
– No.
– „John Wayne” to mit dla mężczyzn.
– Taki jak dla nas Barbie? – Dopytuję Anię J.
Co jednak kiedy nie jest się ani „Johne’m Wayne’m” ani „Barbie”?
Teraz. Mrużąc oczy wgapiam się w spis składników i takich tam na opakowaniu „serum minceur cellulite incrustee”.
„Lissage optique immediat!”
„Natychmiastowy efekt foto-wygładzający!”
W składzie jest carnauba, co kojarzy mi się z woskiem. Wsmarowuję więc owe serum w uda i pośladki, myśląc o tym całym zabiegu jak o „woskowaniu maski”
(jestem czerwonym bugatti)
© Izabela Szolc