Dziś spacer nad Tybrem. Dwa tysiące lat temu.
Z czym Państwu kojarzy się antyczny Rzym? Z wilczycą, Remusem i Romulusem. Gęganiem gęsi na Kapitolu. Wojnami punickimi. Katonem Starszym i Katonem Młodszym. Reformami braci Grakchów.
Z pax Romana Augusta. Klaudiuszem i Messaliną. Z żywymi pochodniami Nerona. Koloseum i gladiatorami. Z mostem Mulwijskim Konstantyna. Z czymś jeszcze? Gdyby tak mocno poszukać...
A z defekacją, proszę Państwa? Nie? To posłuchajcie.
Nikt o tym nie wspomina w opracowaniach historycznych. Nie pisze Edward Gibbon w „Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego”. Nie piszą też inni. Na przykład Lidia Winniczuk i Oktawiusz Jurewicz omawiając życie prywatne starożytnych Rzymian (a oni mogliby). Nic też u Mary Beard w interesujących dziejach Rzymu pt. „SPQR”.
A przecież historia cywilizacji to nie tylko dzieje ducha, to także opowieść o ciele ludzkim.
O rzymskich strojach, jedzeniu i piciu, o medycynie, nawet o toalecie (termy!) napisano już sporo. Mało kto jednak pisał o... defekacji. O wypróżnianiu i zwyczajach z tym związanych. Rozszerzmy – także o oddawaniu moczu. I oto na polskim rynku książek pojawiło się pierwsze opracowanie tego tematu. „Opracowanie” to może zbyt duże słowo. To nieduża rozmiarami książeczka, w której znajdziemy jednak sporo informacji. Autorem jest Andrzej Wypustek, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, którego ja znam z trzech książek: „Magia antyczna, Życie rodzinne starożytnych Greków oraz Bogowie, herosi i wybrańcy, wizerunek zmarłych w greckich epigramach nagrobnych”. Pisałem o tych pracach onegdaj. Teraz Andrzej Wypustek zmierzył się z rzymskim wypróżnianiem. Nie jest badaczem zagadnień, raczej autorem niewielkiej syntezy, w której cytuje innych, przede wszystkim Richarda Neudeckera i „panią szaletową”, Ann Koloski-Ostrow. Już przezwisko nadane A. K.-O. w środowisku historyków pokazuje, jakie to ryzykowne zajęcie. Badać sranie i sikanie dawnych Rzymian. A że jest co badać, wiedzą ci, którzy byli w Pompejach i widzieli dawną latrynę. O ile zwrócił na to uwagę oprowadzający, bo w przewodnikach mało na ten temat.
Dawni archeolodzy nie bardzo sobie umieli poradzić z tymi wykopaliskami. No bo jak? Duże, zwykle kwadratowe pomieszczenie, kilkanaście siedzisk, jedno bliskie drugiego (w odległości nawet 30 cm!), charakterystycznie, w kształcie dziurki do klucza, wycięte otwory, freski za plecami, wąski kanał pod nogami, wanna lub fontanna pośrodku. Latryna? Ale przecież taki brak intymności jest niezrozumiały. Dla nas współczesnych, którzy kryjemy się w ustroniu ze swoimi potrzebami. Zajrzyjmy do Tivoli, do pozostałości po wspaniałym pałacu cesarza Hadriana (dawny Tibur). A skąd tu trzy otwory w latrynie? Czyżby i sam cesarz? Wygląda na to, że i on lubił defekować w towarzystwie. W dobrym towarzystwie.
Wczytajmy się w Wypustka. I cóż on pisze? Że chodzili do tych zbiorowych latryn gremialnie. Że lubili tam przesiadywać dyskutując, oddając się nawet filozoficznym dysputom (to, zgódźmy się – nieliczni). Że podłoga w niektórych latrynach była podgrzewana (hypocaustum) i otwierano takie przybytki tam, gdzie był dostęp do wody (co nie było oczywiste). Że ci, którzy jednak woleli ustronie lub byli zniedołężniali, używali nocników. Srebrnych, miedzianych lub glinianych. Srając też do tych nocników bez ruszania się z miejsca w czasie uczt (zob. imprezę Trymalchiona w „Satyrikonie” Petroniusza). Że przymuszeni sikali na ulicach do specjalnych „amfor”, z których urynę zbierali pośrednicy sprzedający ją potem garbarzom i folusznikom („Pecunia non olet” jak miał powiedzieć Wespazjan, opodatkowując ten biznes).
Tyle w dużym skrócie o rzymskim wypróżnianiu. Rozochociłem się. Następnym razem o rzymskim świntuszeniu. „Innego rzymskiego antyku” ciąg dalszy. Do miłego zatem.
© Ryszard Lenc