Dzisiejsza wędrówka niedaleko, do Tarnowa.
Mikołaj Łoziński pochodzi z wielce utalentowanej rodziny. Ojciec Marcel i starszy brat Paweł to znani (szczególnie ojciec) reżyserzy filmów dokumentalnych. Sam Mikołaj (rocznik 1980) to pisarz, scenarzysta, fotografik. Laureat m.in. Nagrody Kościelskich (za powieść „Reisefieber”, 2007), nagrody Paszport „Polityki” (za „Książkę”, 2012). Chciałbym dziś napisać parę słow o jego najnowszej powieści „Stramer” (2019). „Stramera” podpowiedziały mi „Książki”, dwumiesięcznik Agory, który regularnie czytam (pochłaniam), a zwykle odkładam nowy numer do czasu, aż będę miał pełne dwa dni luzu - tyle zajmuje mi przeczytanie dodatku „Gazety Wyborczej” od deski do deski. Teraz „Książki” rekomendują powieść Łozińskiego jako najlepszą rzecz wydaną u nas w ostatnim roku. Rekomendacja zaiste frapująca. Przeczytałem „Stramera” w dwa popołudnia. To historia rodziny żydowskiej z Tarnowa, od tak mniej więcej odrodzenia Polski w 1918 roku po rok 1943, gdy naziści zlikwidowali tarnowskie getto.
Ojciec Nathan wrócił z Ameryki (do której wyjechał ze starszym bratem) z tęsknoty za (jak twierdził) piękną Rywką, którą potem poślubił i z którą miał sześcioro dzieci. Chłopców: najstarszego Rudka, dalej Salka, Hesia i Nuska i dziewczęta: Renę i najmłodszą Welkę.
Nathan wiecznie marzący o pozostawionej Ameryce, jałowo popisujący się angielsko-amerykańskimi słowami i zwrotami, rozpoczynający za dolary przesyłane przez brata kolejne nieudane interesy (a to okazyjny zakup partii znakomitych (?) tanich świec, a to otwarcie smutno-zabawnej kawiarni „U Stramerów”). Rywka (chyba najjaśniejsza postać powieści), dzielna, zaradna, troskliwa „żydowska mama”. Rudek – prawdziwa, gdy wydoroślał, głowa rodziny, absolwent UJ i pracownik krakowskich firm. Ukąszeni przez zatrute żądło komunizmu – inteligentny, niezwykle oczytany, ale trochę nieporadny Salek, który w rezultacie osobistej tragedii trafia do Hiszpanii, walczyć „za wolność waszą i naszą”, i młodszy Hesio, aresztowany jeszcze w czasie nauki w szkole średniej i skazany na czteroletnie więzienie. Piękna Rena, która zakochuje się bez pamięci w przystojnym, niestety żonatym mecenasie Zawadowskim. I inni.
Wszyscy inteligentni, zapobiegliwi (sami opłacają czesne za szkoły, dając korepetycje), dla których kariera zawodowa przez skończenie studiów to najlepszy wybór życiowy (wyłamuje się niesforny Nusek).
Wybuch wojny – nieudana próba przedostania się do Lwowa, rozpad rodziny (część w Generalnej Guberni, potem w getcie, część w ZSRR, Salek w Hiszpanii i Francji), różne próby jej scalenia i uratowania. Wreszcie sięgamy ostatniego brzegu. Żona Rudka Ruth ginie w Auschwitz, zabita zostaje Rywka (a pewno i Nathan).
To nie jest epicka opowieść, to bardzo intymne opowiadanie losów, ale przede wszystkim myśli, marzeń, oczekiwań i zwykłej codzienności biednej, ale – szukam słów – zwartej, wytrwałej i chyba dumnej grupki ludzi, których los rzucił do małego mieszkania przy ulicy Goldhammera.
Pisząc to myślę o kolejnej rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz-Birkenau. Według ustaleń zginęło tam ok. 1 150 000 ludzi, w większości Żydów.
Myślę po raz nie wiadomo który o Holokauście i wielowiekowej nienawiści do Żydów w schrystianizowanej nowoczesnej Europie.
Myślę o Żydach, o narodzie żydowskim. O tym przedziwnym splocie myśli, wiary, obyczajów, oczekiwań, przesądów, otoczonym raz wyższym, raz niższym, ale wciąż istniejącym murem.
Myślę o (tragicznej) żydowskiej fascynacji komunizmem w przedwojennej Polsce (a także i potem).
A „Stramer” to piękna, mądra książka. Napisana z czułością.
Ryszard Lenc, 25 stycznia 2020
© Ryszard Lenc