2.12.19 Łódź
„»Musicie to pamiętać przez całe życie«. A ja nie chcę, nie chcę. Chcę zapomnieć, czy to źle? Po co mnie, tato, tam zaprowadziłeś?” – to reakcja sześcioletniej Dusi na widok spalonych ciał więźniów Radogoszcza. Pamięć rządzi się jednak swoimi prawami i od traumy z dzieciństwa nigdy się nie ucieknie. Maria Magdalena Starzycka postanowiła opisać swój dziecięcy świat z czasów okupacji i tużpowojennych w formie krótkich obrazków prozą. Promocję książki „Na niby i naprawdę” w Łódzkim Domu Kultury zagaja Piotr Grobliński, który przedstawia autorkę jako łodziankę od kilku pokoleń, pisarkę, tłumaczkę oraz lektorkę języka polskiego i wiedzy o polskiej kulturze.
– Gdy myślę o pisaniu, stale patrzę w przeszłość. Starzy ludzie zupełnie inaczej to widzą niż młodzi – mówi MMS. A potem przywołuje swoją naukę języków obcych: hiszpańskiego, francuskiego i portugalskiego. Początkowo miała rozterki, w jakim języku się specjalizować. Doradził jej wtedy kolega ze studiów, profesor Stanisław Gogolewski: „Oczywiście, że w portugalskim, bo francuski jest dobrze znany”.
– W tym czasie portugalski był czymś szaleńczym – wspomina Starzycka. – W latach osiemdziesiątych pracowałam na Uniwersytecie Lizbońskim, a wcześniej w łódzkim Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców. To pozwoliło mi dobrze poznać Afrykę. Reportażystką zostałam trochę ze wstydu, gdyż nie wierzyłam w swój literacki talent. Zaproponowano mi pisanie artykułów o Portugalii, bo byłam tym krajem zafascynowana. Mój prasowy debiut był powitany napisem nad winietą tygodnika „Odgłosy”: „Nasz człowiek w Lizbonie”. Poznałam fascynujących pisarzy portugalskich i zaczęłam ich tłumaczyć.
– Moja babka, której nie znałam, pracowała w zakładzie gorseciarskim, a dziadek był drukarzem w fabryce Poznańskiego. To była manufaktura, czyli maszyny poruszane parą. Ojciec po wojnie też pracował w dawnych zakładach Poznańskiego, już pod nowym szyldem Marchlewskiego. Skończyło się to dla niego długą chorobą. Ciągle mi o fabryce opowiadał. Byłam pełna tych tematów, więc zaczęłam pisać „Manufakturę czasu”. Ludzie prości też zasługują na pamięć. Rok po roku wydałam trzy powieści. Jedna musiała być o Portugalii. Książkę „Spijając filiżankami słońce” pisałam pół roku.
– „Na niby i naprawdę”. Ja to nazwałam miniaturami, zaś Grażyna Szymczyk powiedziała, że to typowe obrazki. Zrozumiałam, że na temat wojny mogę pisać tylko z pozycji dziecka, jego mentalności. Dziecko ma uwagę rozproszoną, stąd taka forma. Dorośli nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje w jego głowie. Ono bierze wszystko dosłownie i zwraca uwagę na pospolite rzeczy. Dlatego taka relacja jest autentyczna.
PG: – Bardzo trudno odtworzyć to, co przeżywało małe dziecko. Jak pani to zapamiętała?
MMS: – Przeżycia odtworzyłam na podstawie śladowych wspomnień, obrazków. Doszłam do wniosku, że jestem człowiekiem dziewiętnastowiecznym, bo podczas wojny nie było prądu elektrycznego, pamiętam terkotanie karbidowej lampy. Jak daleko sięga pamięć? Musiałam mieć wtedy dwa, trzy lata. To jest inna pamięć życia w szoku. Ludzie przechowują stare meble, ale ja nie wiem, czy one są poniemieckie, pożydowskie czy polskie...
Następuje pora wspomnień. Autorka opowiada o dawnej Łodzi i losach swojej rodziny, o dzielnicach: Rudzie Pabianickiej i Julianowie, o stosunku do Niemców, o zemstach za lata upodlenia i nienawiści: – Teraz się pisze o strasznym traktowaniu niemieckich cmentarzy, ale ja to rozumiem. Wtedy to było zupełnie naturalne. – Do rozmowy włącza się publiczność, która też snuje swoje historie. Ktoś mówi: – Każdy ma materiał na opowiadanie. Trzeba tylko talentu i chęci. Im człowiek starszy, tym bardziej docenia wspomnienia.
Magdalena Starzycka wraca jeszcze do małej prozy „Radogoszcz”: – Pamiętam odór zwęglonych ciał, który unosił się przez wiele dni. Pół Łodzi przyjeżdżało wtedy do spalonej fabryki, żeby zobaczyć, co zrobili Niemcy. To był dla mnie szok, wielki lęk. Bałam się nawet chodzić do kina, poszłam dopiero na film „Skarb”, bo powiedziano mi, że nie ma tam o wojnie.
© Marek Czuku