Patos żołnierzy Westerplatte, którzy czwórkami szli do nieba. I patos poety, który na chwilę porzucił żarty i groteskę, bo zawalił mu się świat. Nie ma powagi bez śmiechu i vice versa. To dwa bieguny tej samej planety. Gdyby jednego z nich zabrakło, drugi by się stał nie do zniesienia.
22-23.07.17 Sopot
I znowu ten Sopot. Po raz kolejny przyjeżdżam tu z Dorotą na zaproszenie Magdy i Piotra Lorkowskich. Droga z Łodzi była znakomita – szybka autostrada A1 przywiodła nas do trójmiejskiej obwodnicy w niewiele ponad trzy godziny. Piotr dzieli się nowościami, a wśród nich wyróżnia się jego najnowsze dziecko – wysmakowana edytorsko „Gdańska encyklopedia Güntera Grassa”, którą zredagował i do której napisał niektóre hasła.
Pierwszy spacer robimy w kierunku Gdańska nadmorskim bulwarem, czyli al. Wojska Polskiego. Pogoda jest niezła, spacerowa właśnie – nie jest ani za ciepło, ani za zimno. Ludzi jest bardzo dużo, a plaża przeżywa prawdziwe weekendowe oblężenie. Bardzo często słyszymy język szwedzki. Rzeczywiście, Szwedów w tym roku jest w Trójmieście bardzo dużo (chyba to skutek imigranckiego kryzysu w ich kraju). Z kierunku wydm śmigają ku nam szybkie jak światło jaskółki, a nisko nad roślinnością powoli się unoszą i opadają żółte jak słońce motylki.
Następnego dnia spacerujemy w przeciwnym kierunku – aż do granicy Gdyni. Towarzyszy nam szczekający śmiech mew, a w jednej z licznych nadmorskich restauracji odbywa się ciekawy, energetyczny koncert jazzowy. Natomiast ludzie robią często, co tylko mogą, by wakacje nad Zatoką spędzić aktywnie, stąd mijani po drodze liczni rowerzyści, biegacze, gokarciści czy inni rolkarze. A na koniec dnia Piotr częstuje nas półsłodkim portugalskim winem. Cymesik!
© Marek Czuku