27.08.20 Łódź / Szczecin / Nowy Jork
Dzisiejszy Szczeciński Czwartek Literacki odbywa się z przyczyn oczywistych w trybie online. Spotkanie z Anną Frajlich prowadzi redaktor naczelny kwartalnika „eleWator”, Damian Romaniak. Pretekstem do rozmowy z mieszkającą w Nowym Jorku poetką, prozaiczką, literaturoznawczynią i doktor slawistyki jest jej nowy zbiór wierszy „W pośpiechu rzeka płynie”, wydany przez FORMĘ i Dom Kultury 13 Muz.
O Ameryce: – Kiedy pięćdziesiąt lat temu wylądowaliśmy z mężem w Nowym Jorku, myślałam, że moje życie się skończyło. Tymczasem ono się zaczęło, więc sprawdził się mit American dream. Po prostu Amerykanie i środowisko emigracji politycznej docenili to, co miałam do zaoferowania. Był druk wierszy w londyńskich „Wiadomościach”, potem propozycja pracy na uniwersytecie. Jednak dla wielu ludzi to nie była Ziemia Obiecana.
Czy Amerykanie kochają literaturę?: – Spotykam się z ludźmi zainteresowanymi nią, choć miałam studentów różnych dziedzin. Jeden z nich – ekonomista po przeczytaniu „Dzienników” Niemcewicza przeliczył osiemnastowieczne ceny na współczesne. Oni mnie wiele nauczyli, bo nikt im nie wbijał do głowy, że Słowacki wielkim poetą był. W Stanach zwykle pisarz musi mieć jeszcze jakiś zawód, dopóki nie dorobi się pozycji autora bestsellerów. Przeważnie uczy na uniwersytetach.
O Jerzym Kosińskim: – Spotkałam go ze dwa razy. Muszę się przyznać, że „Malowanego ptaka” bałam się czytać. Nie doradzałabym innym pójścia tą drogą. Kiedy był prezesem Amerykańskiego PEN Clubu, stworzył m.in. nagrodę imienia Schulza. Myślę, że te umiejętności stawiania na literaturę wyniósł z Polski i z Moskwy. On miał zasługi, ale potem... ta nienawiść i... znaleźli jego słabe strony i go zniszczyli.
O Czesławie Miłoszu: – On też myślał, że to już koniec, a jednak bardzo wiele dokonał. Jako promotor polskiej literatury w Ameryce zrobił więcej niż wszystkie instytuty razem wzięte. Stworzył „Historię literatury polskiej”, antologie, tłumaczenia. Organizował konferencje na tematy, które mało kto podejmował. Napisałam wiersz o Miłoszu, pisałam recenzje jego książek i wspomnienie o nim, że umiał być też wielkoduszny, mimo iż wiele osób pisze o jego winach. Bliżej go poznałam, kiedy robiłam z nim wywiad dla Wolnej Europy, jak dostał Nagrodę Nobla. Kiedyś odwiedziłam go w San Francisco w jego domu, z którego roztaczał się piękny widok. Była między nami serdeczność i przyjazne gesty. Uczyłam w koledżu jego wnuczkę języka polskiego.
O Nowym Jorku: – NY był dla mnie zupełnie obcym miastem, wszystko mnie tu denerwowało. Przyjechałam z polskimi stereotypami o Amerykanach, że np. są nieinteligentni. Drażniły mnie drabiny na zewnątrz domów, ale później zrozumiałam, że służą ratowaniu życia podczas pożaru. Tutejsza architektura nie jest zbyt piękna, ale jest praktyczna. Zrozumiałam, że NY to moje miasto, które jest łodzią i przystanią. Czteroletnia praca w laboratorium była dla mnie szkołą amerykańskiego życia. Spotkałam tam Amerykanów o wysokim poziomie intelektualnym, naukowym i etycznym oraz wielu Czechów, uciekinierów po 1968 roku. Nie znaczy to, że Ameryka nie ma złych stron. Teraz na uniwersytetach jest duże pranie mózgów.
O emigracji: – Konieczność wyjazdu była dla mnie wielką raną, szokiem, traumą. Emigracja stała się lekcją, pogłębiła też moją twórczość. Już kilkanaście miesięcy spędzonych w Rzymie było dla nas niezwykłą nauką, bo np. w sklepach można było kupić wszystko, czego w Polsce nie było. Nie znałam w ogóle Zachodu. W USA przeszłam przez różne środowiska i robiłam różne rzeczy, nawet zajmowałam się staruszką. Potem miałam szczęście dostać pracę na Uniwersytecie Columbia. Wzruszająca jest historia studentki, która w Dzień Dziękczynienia przeczytała z całą rodziną „Hymn o łyżce zupy” Wittlina, ponieważ jej brat zginął w Wietnamie. Dopiero tu w Stanach zrozumiałam tęsknotę moich rodziców do Lwowa.
O nowym tomie „W pośpiechu rzeka płynie”: – Wiersze pochodzą z lat 1969-2019 i powstały głównie na emigracji. To jest mój pierwszy tom, który podzieliłam na rozdziały, w pewnym sensie tematycznie, bo wcześniej wiersze układałam chronologicznie. Włączyłam do niego nie tylko utwory najnowsze, ale i dawne, niepublikowane w żadnej książce.
Romantyzm czy klasycyzm?: – Myśmy zawsze byli wychowywani w apoteozie romantyzmu. W jednym z wykładów wróciłam do klasycyzmu. Uważam, że trzeba czytać jedno i drugie, bo to się uzupełnia, a poezja i proza klasycystyczna to cenne teksty. Nawet romantycy bardzo dużo wzięli z klasycyzmu i bez niego może by nie było romantyzmu. Ważna była potrzeba buntu i wroga, bo z kim by walczyli? Mickiewicza kocham i napisałam o nim, że ta jego wileńska brama ma dwie strony: on ją zatrzasnął, ale może i inni za nim zatrzasnęli. W gruncie rzeczy nie doceniono go w Wilnie, choć miał wielki szacunek i uwielbienie u przyjaciół. Lepiej poznano się na nim w Rosji, ubóstwiali go rosyjscy poeci i kobiety.
O snach: – Sny są zawsze interesujące, bo wiążą realne obrazy z nierealnymi możliwościami. Mam kilka takich wierszy. We śnie jest niepowstrzymywana racjonalnością gra wyobraźni. Na początku emigracji śniło mi się, że wracam i nikt nie wie, kim jestem. Bardzo często tęskniłam, np. do miejsca pracy, którym był Polski Związek Niewidomych. Z drugiej strony był żal. Drogą senną następowały powroty, bo wracała przeszłość, która została odcięta.
O pamięci: – Samej pamięci jako takiej nie można ufać. Gdy byłam pierwszy raz w Biszkeku (stolicy Kirgistanu, gdzie się urodziłam), napisałam: „ja nie znałam zapachu tej ziemi / a teraz znam” („Powrót w nieznane”). Jak przeczytałam to w Kirgizji, ktoś wstał i powiedział: „Pani znała zapach tej ziemi”. Moja matka umarła, gdy miałam 11 miesięcy. W ten sposób połączył ziemię z matką i ze swoim najgłębszym przeżyciem. Pamięć jest więc czymś, z czego czasem nie zdajemy sobie sprawy, ale co w nas żyje. W pewnym sensie jest trochę jak sen. W pamięci bardzo ważną rolę odgrywa uczuciowość.
O przemijaniu: – W ostatniej części mojego tomu jest kilka wierszy o śmierci. Sen wieczny to jest podróż z jednego do drugiego. [AF czyta teraz parę utworów]. Niedawno ukazał się w „Czasie Literatury” wywiad ze mną na temat podróży do Włoch z okazji promocji mojej włoskiej książki oraz wiersz o upadku Rzymu. Zadzwoniła wtedy do mnie przyjaciółka z wielką awanturą, że przewidziałam to, co się teraz dzieje w Stanach. Na to ja, że jest to najlepsza recenzja, jaką dostałam. Zdarza się w wierszach, że ktoś coś nieintencjonalnie przepowie. Dlatego to jest literatura, a nie praca naukowa, reportaż czy artykuł.
O opowiadaniu „Laboratorium” i metaforze zegara jako Boga o dwóch obliczach: – Dla mnie to był problem zdążenia na czas do pracy. Zegar uświadamia nam cały czas: przemijanie i niemożność powrotu. Oczywiście, patrząc na zegar, o tym nie myślimy. Ale w przypadku stresu, że gdzieś nie zdążymy (ja sama dwa razy spóźniłam się w Chicago na samolot), wtedy zegar jest winny. Dopiero tutaj poznałam życie pod napięciem czasowym.
O Schulzowskim dorastaniu do dzieciństwa: – Wyrastamy, mamy swoje poglądy, ale w dzieciństwie patrzyliśmy na wszystko po raz pierwszy. Potem zapominamy o tym. Gdy mamy do czynienia z percepcją dziecka, które wyraża swoje wrażenie, to jest dla nas nowe odkrycie. Nasze pokolenie wyrastało bez dziadków, bo wszystkie żydowskie dzieci ich straciły. Kiedyś moja szwagierka powiedziała do wnuczki: „Wiesz, ja nie miałam babci”. Na to wnuczka: „Ty miałaś babcię, tylko jej nie znałaś”. Kiedy w wieku dojrzałym wracamy do percepcji dziecka, wtedy dorastamy do dzieciństwa.
O Szczecinie: – Szczecin jest dla mnie bardzo ważny, a potem Nowy Jork. W tych miastach wyrastałam. Kiedy przybyliśmy z Rosji, transport dojechał do Szczecina. Miałam wtedy cztery lata i weszłam do poniemieckiego domu, gdzie na ścianach były tapety w kwiaty. Zaczęłam krzyczeć: „Polska, Polska”, bo mi mówiono, że jedziemy do Polski. Wszedł ojciec, bardzo zgnębiony tym, że nie mógł wrócić do Lwowa, gdzie zostawił całą rodzinę, i powiedział: „To nie jest Polska, to jest Szczecin”. Ale w pewnym momencie Szczecin stał się dla nas Polską. To była bardzo ciekawa faza miasta, gdzie byli ludzie z różnych stron Polski i nie-Polski, byli Niemcy i autochtoni, i przesiedleni Żydzi. Dla nas – dzieci ruiny to był naturalny krajobraz. I z tym Szczecinem myśmy wszyscy razem rośli, zarówno dorośli, jak i dzieci. Nauczyciele w szkołach byli niezwykli, przygotowywali nas do życia. Potem nadszedł socrealizm i musieliśmy te rzeczy wchłonąć, solidnie prano nam mózgi. Ja ciągle piszę wiersze o Szczecinie takim, jaki pamiętam. W mieście tym wydaję książki, czytam „Ulice Szczecina” Artura Liskowackiego i bardzo to przeżywam. Mam też dyplom Honorowego Ambasadora Szczecina.
O szczecińskich przyjaciołach: – W książce pojawiają się nazwiska pisarzy związanych ze Szczecinem, jak Piotr Michałowski czy Leszek Szaruga, z którymi utrzymuję kontakt. Leszka Szarugę poznałam w latach dziewięćdziesiątych w Krakowie u Wisławy. Jako dziecko występowałam w szczecińskim radiu w słuchowisku opartym na sztuce Witolda Wirpszy. Piotr Michałowski napisał przewspaniałą analizę mojego wiersza o piecu kaflowym oraz posłowie do mojej książki. Ojciec Artura Liskowackiego – znany pisarz Ryszard Liskowacki rozstrzygał w 1958 roku, gdy chodziłam jeszcze do szkoły, konkurs poetycki, w którym dostałam trzecią nagrodę.
Na koniec poetka mówi o przekładach swoich wierszy i demonstruje książki wydane w różnych językach. Teraz pracuje wraz z redaktorem nad zbiorem esejów – naukowych (o poezji, prozie oraz literaturze rosyjskiej), a trochę też autobiograficznych. Jak dodaje, fikcji nie pisze. Na towarzyszącym transmisji wydarzenia czacie poetka i tłumaczka Krystyna Lenkowska zwraca uwagę na „piękne wiersze i historie”, ale i „piękny nowy kolor włosów”, bo srebrzystobiały. Taka prawda!
© Marek Czuku