W tym roku przypada dziesiąta rocznica śmierci prof. Jerzego Poradeckiego, badacza literatury, eseisty, wydawcy, znaczącej postaci w łódzkim środowisku literackim i akademickim.
Profesora poznałem, gdy był jeszcze doktorem, na jednym ze studenckich strajków w gmachu filologii w listopadzie 1981 r. Jego wystąpienie miało miejsce w auli, a dotyczyło literatury nieobecnej w tamtych czasach z powodów cenzuralnych. Towarzyszył mu Tomasz Filipczak, wydawca i kolporter wydawnictw drugoobiegowych. Kolejne spotkanie z profesorem nastąpiło parę lat później, w Klubie Pisarzy przy Duszpasterstwie Środowisk Twórczych, w działaniach którego obaj uczestniczyliśmy. Środowisko to przekształciło się w 1989 r. w Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Jerzy Poradecki był potem wydawcą moich czterech tomików poetyckich, w swoim ambitnym Wydawnictwie Biblioteka.
Rozmawiam teraz z żoną profesora, Ewą Juszyńską-Poradecką, w mieszkaniu w wieżowcu przy ul. Bratysławskiej na Karolewie. Pamiętam, że zawsze było tu mnóstwo książek rozparcelowanych po każdym kącie, a gdy go odwiedzałem, zazwyczaj był zasłuchany w muzyce poważnej. Jerzy Poradecki – jak napisał w zbiorze esejów „Prorocy i sztukmistrze” – przez kilkadziesiąt lat zajmował się poezją. Ciekawi mnie, czy sam też pisał wiersze, bo nigdzie nie zetknąłem się z tego typu publikacjami.
EJP: – Tak. W młodości pisał wiersze do szuflady, ale nigdzie ich nie drukował, bo chyba miał wobec siebie sporo krytycyzmu.
Na początku była jednak proza. Pracę doktorską napisał o Wilhelmie Machu, potem był Jerzy Andrzejewski i inni. Nie stronił również od poezji nowoczesnej, lingwistycznej, uwielbiał np. Białoszewskiego, Karpowicza. Jerzy Poradecki miał ogromną zaletę, że umiał analizować dzieło literackie, a jego metodą badawczą była głównie hermeneutyka. Nie lubił dawać okrągłych odpowiedzi, on stawiał pytania, świadom tego, że większość z nich nie prowadzi do jednoznacznych konkluzji.
Jako naukowiec był prof. Poradecki wielkim autorytetem dla swoich studentów, którzy nawet po wielu latach bardzo ciepło go wspominają. Tajemnica jego dydaktycznych talentów tkwiła w tym, że był człowiekiem otwartym, człowiekiem dialogu, że umiał słuchać innych. Miał dużo cierpliwości i wewnętrznego spokoju. No i szeroką wiedzę, na którą składała się nie tylko literatura, ale i filozofia, historia, sztuki plastyczne, muzyka – cały kontekst kulturowy. Do tego dochodziła jego ogromna wrażliwość. Jednak w mieście – jak wspomina żona – ta wrażliwość się nieco zatracała. Dopiero na swojej działce we wsi Parzniewice między Piotrkowem a Bełchatowem, korzystając z przestrzeni i ciszy, robił sobie kawę, puszczał muzykę i mówił: „No, nareszcie jestem inteligentny. Mogę czytać, mogę myśleć, a nawet pisać”. (...)
[cały tekst będzie można przeczytać w kwietniowym numerze „Kalejdoskopu”]
© Marek Czuku