Kompozycja nowego zbioru wierszy bydgoskiego poety Bartłomieja Siwca pt. „Przepompownia” (2019) przypomina konstrukcję filmu, w którym główne wątki przeplatają się nawzajem, by po jakimś czasie jak echo powrócić. Tworzą je ciągi lakonicznych migawek, układających się w efekcie w coś w rodzaju kolażu zwięzłych, pozbawionych tytułów utworów. Pisane są one z reporterskim dystansem i przymrużeniem oka oraz z podszytym ironią, przewrotnym, a niekiedy czarnym – humorem. Autor prowadzi też z czytelnikiem pewien rodzaj semantyczno-lingwistycznej gry, która podtrzymuje w nim wrażenie literackości przekazu.
Tytułowa bohaterka tomu – położona na osiedlu Osowa Góra na peryferiach Bydgoszczy przepompownia ścieków ma swoją historię, która wydarzyła się w połowie „złotej” gierkowskiej dekady. 11 czerwca 1976 roku doszło tam do katastrofy i wycieku siarkowodoru. W wyniku zatrucia gazem śmierć poniosło siedem osób, a wielu z poszkodowanych już nigdy nie powróciło do pełnej sprawności. Wypadek na Osowej Górze obnażył peerelowską bylejakość, przejawiającą się licznymi zaniedbaniami, niedostatkami informacyjnymi, organizacyjnymi i technologicznymi oraz wszechobecnością cenzury.
Spróbujmy zatem zrekonstruować historię opowiedzianą przez Bartłomieja Siwca. Po poskładaniu porozrzucanych poetyckich scenek opowieść przedstawia się następująco:
Tragiczny incydent w bydgoskiej przepompowni. Pracownicy schodzili po drabince w dół, jeden po drugim. Pierwszy zszedł donosiciel, a po nim inni. Nie mieli masek i kombinezonów ochronnych. Nikt nie wiedział, że śmierć czyha wszędzie. Jeden z nich umarł w szpitalu. Pozostały po nich młode wdowy i wiele sierot. Wypadek zanieczyścił atmosferę, jednym zabrał wszystko, innym jedynie życie.
Córka z matką jadły pierogi z jagodami, gdy karetki jeździły na sygnale. Coś chyba się stało ojcu, a ona była cała brudna od tych jagód. Umarł, gdy był trzeźwy, a zabił go cichy wróg. Córka sprzedawała butelki, miała więc dużo pieniędzy. Spadł jej kamień z serca, gdy ojca wkładali do trumny. Miesiąc przed pogrzebem miała komunię. Do oglądania zwłok namawiali ją ciocia Marysia, wujek Tadziu i jego brat Florian. Oddała do punktu skupu ostatnią butelkę. Na świeży grób spadały białe morwy. Matka dostała rentę rodzinną i obie miały dużo pieniędzy. Zaplanowała studia i nie musi już zbierać butelek. Gdy go nie ma, wszędzie zrobiło się czysto. Po śmierci męża niebawem zmarła żona. Przyczyną było kleszczowe zapalenie opon mózgowych, a nie zgryzota, jak sądzili ludzie.
(...)
[całą recenzję będzie można przeczytać w numerze 31 (1/2020) „eleWatora”]
© Marek Czuku