Zacząłem rosnąć. Bez kontroli. Najpierw spuchła mi głowa. Była wielkości dojrzałej dyni. Potem dłonie zamieniły się w łopaty. Towarzyszyło temu obfite wydzielanie się potu. Bałem się o stopy. Co będzie, gdy zaczną się pocić? Ale nie. Stopy nie zostały dotknięte tą – nie będę ukrywać – chorobą. Siódemka jak była, tak była. Za to tułów wydłużył się jak teleskop. Zmierzyłem się. Metr dziewięćdziesiąt siedem, dwa metry pięć, dwa piętnaście.
Zadzwoniłem do znajomego lekarza, chirurga. Przyszedł ze skalpelem i narkozą.
– Nie bój się, zaraz będzie po wszystkim.
Nadciął głowę, dłonie, tułów. W przebłysku świadomości pomyślałem – jakim prawem patroszy mi części mojego, nie da się ukryć, ciała. Poczułem klapsa na lewym policzku.
– Już po zabiegu. Możesz przejrzeć się w lustrze.
Wpadłem do przedpokoju, obejrzałem dłonie, tułów, głowę. Były takie jak dawniej. Zmierzyłem się. Metr siedemdziesiąt pięć. Jak dawniej.
– Dziękuję ci za pomoc – powiedziałem znajomemu lekarzowi.
– Drobiazg. Musisz tylko coś zrobić z tymi papierami.
Rzuciłem się na stertę książek, która – daję głowę – nie leżała przedtem na dywanie. „Astronomia” Rybki, „Sonety” Szekspira, „Mdłości” Sartre’a, „Prolegomena” Kanta – czego tam nie było.
– Skąd to się tutaj wzięło? – chciałem zapytać lekarza, ale on już wyszedł.
Nie pozostało mi nic innego, jak ułożyć książki na półce. Po drodze spojrzałem w lustro. Z ucha wychylał się skrawek gazety.
(1985)
© Marek Czuku