To była tamta jesień, bardziej listopadowa niż październikowa roku 1973. Miałem wtedy 20 lat i dziewczynę w Brwinowie. Jedną (a chyba największą) z atrakcji Brwinowa był krążący popołudniami i wieczorami po okolicznych łąkach i zagajnikach Iwacha.
Skusiłem się i nie zawiódł mnie. Pojawił się: Jarosław Iwaszkiewicz, niczym ożywiona pomnikowa bryła sowieckiego żołnierza sunącą z niemym wdziękiem lokomobili o płowym zmierzchu, oszczekiwana przez sforę przyjaznych mu kundli. Przerysowany, w berecie z antenką, w czymś co już nie było płaszczem a jeszcze nie awansowało na palto. W tym jego przecież codziennie prozaicznym odejściu / przechodzeniu pomiędzy Brwinowem a Stawiskiem, było okrucieństwo z „Brzeziny” i pewien olimpijski spokój a może zadęcie twórcy jednak spełnionego. Nigdy nie był moim literackim bogiem, zresztą takich nie miałem poza jednym: Buninem.
Z Iwaszkiewicza cenię i lubię właściwie jedną książkę: Książkę moich wspomnień. Taką ciepłą, oniryczną, pachnącą baśnią, nagrzanym stepem i różanymi konfiturami. Z gasnącymi pejzażami tej Pierwszej Wielkiej Rzeczpospolitej, z jej aromatami, czeladzią, bałagułami, wschodami i zachodami słońca i księżyca, z całą tą zuchwałą wschodniością.
© Tadeusz Zubiński