copyright © www.latarnia-morska.eu 2013
To nie jest powieść, ten dwustustronicowy tekst Krzysztofa Niewrzędy, i pewnie niełatwo będzie opowiedzieć, CO to właściwie jest. W czasach, kiedy K. Niewrzęda przychodził na świat, pomocne były pojęcia „anty-” czy „kontrapowieści”, no ale to czasy i pojęcia minione. Autor posłużył się narracją drugoosobową (chwilowo masz jednak wrażenie, że uległeś wirtualnej fatamorganie), formą na ogół bliższą narracji pierwszo- niż trzecioosobowej, bo nasyca tekst subiektywizmem, zachowując jednak bezpieczny dystans. Dodatkowo wyraża wewnętrzny konflikt (bo w końcu sam do siebie per „ty” mówię, kiedy sam ze sobą w spór wchodzę) albo postmodernistyczny, baumanowski motyw zaniku tożsamości, nietożsamość „ja” z samym sobą. A do tego ta gramatyczna forma mocniej niż narracja klasyczna uderza w czytelnika, który przez to może poczuć się tekstem Niewrzędy dotykany, macany, trącany jak natrętnym paluchem.
Bohater tej drugoosobowej narracji to „wypadnięty z systemu” nieudacznik po socjologii, który odkrywa w sobie talent bioenergoterapeutyczny (działający wyłącznie na kacu), a w wolnych chwilach udaje anioła na Facebooku. Wątki tej opowieści nie rozwijają się zanadto, za to mieszają się z luźnymi epizodami, dyskursami, wypisami z Internetu, potokami gigabajtów informacji, grążących świat w jakiejś mętnej, grząskiej apokalipsie. Z całego tego gadania, mielenia ozorem, wyłania się wątek prawie miłosny, internetowy czat anioła z Laurą, jedyny chyba wątek tej historii, gdzie dochodzi do próby dialogu, prawdziwej – to znaczy skutkującej wzajemnym zrozumieniem – komunikacji. Miłość, do której nie dorósł bohater, kto wie, czy nie równie nierzeczywista jak on sam lub jak Laura Petrarki albo Andrzeja Bursy.
Spostrzegawczy czytelnik szybko zauważy, że bohater to buntownik, któremu już tylko kroku brakuje, by odkryć, że jest sługusem systemu, jakąś „liberalną ironistką” (jak u Richarda Rorty'ego), która wie, że świat nie jest mieszkaniem Prawdy ani Sensu, tylko przestrzenią konkurujących narracji, kakofonią głosów, próbujących zagadać, obśmiać, zakrzyczeć lęk, czającą się zewsząd zgrozę.
Krzysztof Niewrzęda, próbując różnych języków, dopracował się czegoś w rodzaju wewnętrznej wieży Babel, na którą składają się aktualne kolokwializmy (żeby się glebnąć po nocy, którą przekimałeś na klawiaturze), wulgaryzmy (auto na pełnej kurwie, w chuj rozwalając cały stragan), żargon internautów (obcinam sajty w necie), język pseudonaukowej publicystyki (o czym świadczą odkryte podczas badań mikroskopowych inskrypcje mierzące zaledwie kilka setnych milimetra)... Wulgarny slang, którym posługuje się bohater (przypomina raczej rozmowy chuja z butem, ponieważ przy kolejnym styknięciu słyszysz, że muflony dalej becalują za szambo z apteki i przez to większość z nich nie ma hajsiwa nawet na pestki. Znowu im zatem podkręcasz, żeby nie wciągali szitu i nie szprycowali się byle gównem), to żadna transkrypcja, żaden zapis językowej rzeczywistości – to autorska kreacja, ambitny udział w konkursie narracji, kreacja nawet wtedy, gdy serwuje czytelnikowi kolejne wersy, akapity, strony cytatów.
Spod tej ironii (i autoironii, gdy pisze Niewrzęda, że nawet pisarze nakurwiają salta, żeby ich ktoś zauważył), wyłazi autentyczne wkur..., no dobra, nazwijmy to zdenerwowaniem (bo nawet jeśli pisarzowi uchodzi, to recenzentowi już mniej). Jest to zdenerwowanie rzeczywistością, które romantycy z Narodu Poetów i Myślicieli określili mianem „Weltschmerz”. Ból świata, tej majestatycznej eksplozji, tego tryumfalnego pochodu chaosu.
Zamęt to książka gniewna, to książka, która wsysa i nie chce wypuścić, porywa czytelnika i znęca się nad nim, to zwierciadło, w którym czytelnik, mimo ogłuszenia kakofonią bełkotu i oślepienia stroboskopowymi rozbłyskami, może rozpoznać własną błazeńską maskę.
Wojciech Czaplewski
Krzysztof Niewrzęda Zamęt – http://www.wforma.eu/271,zamet.html