copyright © http://beatagolacikfelietony.blox.pl 2015
(http://beatagolacikfelietony.blox.pl/2015/04/Bez-traumy-bez-oskomy-Komentarz-do-lektury.html)
Zacznę od wyjaśnienia tytułu, który zaświtał mi w głowie tuż po przeczytaniu anonsowanej lektury, a jeszcze przed podjęciem decyzji, że coś o tej książce napiszę. Może od tego właśnie zacznę – pomyślałam – od wytłumaczenia mojej imaginacyjnej nadbudowy. „Trauma” i „oskoma” to dwa słowa, które łączę spontanicznie i trwale z Leszkiem Żulińskim – poetą, krytykiem literackim, publicystą, a ściślej z jego werbalną ekspresją, by nie rzec – nadekspresją.
Trauma bowiem – kojarzona powszechnie z ostrym urazem psychicznym lub fizycznym – w języku Żulińskiego odnosić się może równie dobrze do ekstremalnych przeżyć granicznych (np. holokaustu), jak i doświadczeń zdecydowanie lżejszego kalibru (związanych np. z wysypką alergiczną po spożyciu szpinaku). Trochę trwało, nim zaakceptowałam, że u tego autora „traumatyczną” określana być może zarówno matka łkająca przy umierającym dziecku, jak i kobietka złoszcząca się na męża o niesprzątnięte gacie. Trochę trwało, nim zrozumiałam, że ten typ tak ma – hiperbola jest jego językowym żywiołem. I w tym mikroklimacie przesadni rozkwita bujnie kolejna jego skłonność poetycka – zamiłowanie do archaizmów leksykalnych. W tytule tekstu reprezentowanych dumnie przez „oskomę” (wielką ochotę na coś, apetyt, pragnienie, łaknienie).
I tak oto, Leszek Żuliński – mistrz emfazy, autor trzydziestu książek własnych, w tym jednej zakonspirowanej (o czym donosi uprzejmie na swoim blogu w notatce zatytułowanej „Mój jubileusz”) – wydaje tomik wierszy, w którym ani traumy, ani oskomy nie uraczysz. Choćby z tego powodu warto tę publikację odnotować. „Suche łany” – taki tytuł nosi tegoroczna odsłona poetycka Żulińskiego. Co rok prorok – powiedzieliby złośliwi. Superpłodność literacka zazwyczaj wzbudza nieufność, a nawet pewne obawy o kondycję psychiczną autora (że o zazdrości środowiskowej nie wspomnę). Wiadomo jednak, iż nie w tym rzecz, ile napisano, ale jak i po co.
No właśnie. „Dokąd zmierzam?”, „Po co to wszystko?” – w aurze pytań egzystencjalnych, w chmurze retrospekcji mości sobie miejsce najnowszy tomik. Ma już towarzystwo. Wydana w ubiegłym roku „Ostatnia przeprowadzka” Leszka Żulińskiego utrzymana jest w podobnym klimacie – schyłkowości, swoistego „końca wieku” w jednostkowej skali mikro. Oba zbiory wierszy opierają się wyraźnie o krawędź śmierci – czują jej uwieranie, stopniowo wchodzą w smugę cienia poety i poezji. O ile jednak w „Ostatniej przeprowadzce” bohater liryczny zdaje się dobijać już do portu, szykować do zejścia na ląd; o tyle w „Suchych łanach” – mam wrażenie – następuje odwrót. Jakby wielka fala wspomnień zabierała poetę-żeglarza jeszcze raz w stronę morza. I wyczytuję między wierszami jakiś rodzaj zdziwienia faktem, że majacząca na horyzoncie terra incognita na chwilę się oddala. Może jest tak, że trzeba nabrać pewnego dystansu do śmierci, żeby pisać o życiu? Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi nasza śmierć i nasze życie.
Filozofują nam „Suche łany” jakby trochę epikurejsko, uciekając od śmierci w to, co jest. Bo przecież póki jesteśmy, śmierci nie ma. Zbibelociały niczym kość słoniowa poeta – jak o sobie mówi w wierszu [„Ostatnia przeprowadzka”] – w nowej szacie lirycznej staje się niejako zakładnikiem dziwnej pamięci, za pośrednictwem której przypominamy sobie szczegóły, których przez lata/ nie umieliśmy odtworzyć, w oczach stają nam twarze/ rówieśników z przedszkola – ostro jakby to było/ wczoraj – widzimy incydenty zasnute mgłą amnezji [„Czekanie”]. Pamięć jest współautorką „Suchych łanów”. Przywraca obrazy, wspomnienia. Przywołuje zmarłych, pozwala się im zwierzać, a poetę obsadza w roli osobistego terapeuty, który wszystkim poleca rozpamiętywanie dzieciństwa. „Szkoła”, „Basen”, „Zabawa w chowanego”, „Profesor Tubek”, „Kolorowe jarmarki”, „Moje psy”... Kto by przypuszczał, że w przyszłości staną się tytułami wierszy, zalążkami poezji, że znowu będą ważne.
Ważne tym bardziej, że skłonią poetę do niebylejakiego wyznania. Do napisania wiersza, który jest – zaryzykuję określenie – „programowym” dla tego tomiku. Do nadania mu tytułu i rangi „Posłowia” oraz umieszczenia na końcu książki, jak nakazuje logika i dydaktyczna strategia, według której na końcu winno wybrzmieć to, co najistotniejsze: wiersze... / łapałem się w nich raz lewą ręką za prawe ucho, / raz prawą za lewe. szukałem dykcji. Pisałem / wieloma kalkami; sobą było najtrudniej. / grzebałem w tezaurusie kultury / i wyjmowałem z niego smakowite kąski, / które zaspokajały mój głód, / bałem się własnych uzależnień, / a jeszcze bardziej dyktatu „nowego języka”, / którego zresztą nie umiałem odnaleźć (...). Ujęła mnie ta poetycka szczerość. Łagodnie wyrażona, bez rozdzierania szat. Byłaby jednak kolejną figurą stylistyczną, gdyby nie prowadziła dalej: dziś biorę w palce kamyk i mówię „kamyk” / albo „los” i odkładam na półkę, / bo nie wiem, co to Los. wracam do reizmu / i znaczeń prostych. do iluminacji, jaka świeciła / od początku, lecz jej promień musiał pokonać / kilkadziesiąt lat drogi. odwijam kłębek dzieciństwa / i na nowo dziergam sweter, w którym poczuję się / dobrze (...). Bingo! Panie Poeto, wygrał pan swój los, cokolwiek to znaczy. Cokolwiek oznacza wchodzenie w słowa, w których jest nam dobrze, bez oglądania się na ambicje twórcze, oryginalne autokreacje, wysokie C. Wygrał pan swoją poezję i siebie w poezji.
Czuje się w „Suchych łanach” jakąś ulgę, oddech. Swobodę mówienia nudnawego, niestroniącego od banału. Ale przecież nie tylko. Powrót do „rzeczy pierwszych” – doświadczeń, emocji – stanowi bazę dla głębszej refleksji egzystencjalnej. Szczęśliwie nie nadętej. Bez kulturowego stroszenia piór, bez rewelacji. Jest tu spokojny namysł nad tym, co było i co będzie. Namysł uproszczony na tyle, na ile „poeta afektacyjny” jest w stanie cokolwiek w wierszach uprościć. Pobrzmiewa w nich echo dawnych sporów ideologicznych, rachunków krzywd, ale również wyważony sentyment do miejsc, ludzi i nieba, które u nas na podwórku istniało [„Wiara”]. Nieba jest sporo w tych wierszach. Mam wrażenie, że one wszystkie są ukrytym pytaniem o niebo, są szukaniem nieba. Znalazłam wśród nich jeden bardzo ładny, potwierdzający moje podejrzenia, że każdy z nas nosi w sercu jakąś tęsknotę, czułość, jakąś własną „Matkę Boską”, z którą mógłby bez końca tarzać się w pizzy i łakociach, ale woli głaskać ją wierszem. Albo tylko powtórzyć za poetą: chciałbym, żeby Ona przeprowadziła mnie na Tamtą Stronę [„Ona”].
Niegłupi tomik. Niegłupi.
Beata Golacik
Leszek Żuliński Suche łany – http://www.wforma.eu/suche-lany.html