copyright ©
Doczytania Grzegorz Krzymianowski blog 2011
„Jestem najmniejszą Czarną Dziurą w zadku kosmosu. Od urodzenia pożeram wszystko, co mi wpadnie w ręce, nawet samego siebie”.
Czy potraficie sobie Państwo wyobrazić, że lektura powieści, której bohaterem i narratorem jest „kosmiczny kameleon”, reinkarnujący się (przez pomyłkę zresztą) w 1958 roku na Łużycach i mszczący się za ów niefortunny fakt na ludzkości na wymyślne i – dodajmy – zwykle mordercze sposoby, może okazać się doświadczeniem czytelniczo istotnym? Oto przybysz z kosmosu, niejaki Naletnik, po niezbyt udanym pobycie w PRL-u przedostaje się na Zachód, do Niemiec, gdzie wiedzie głównie żywot bezdomnego, zmaga się z rożnej maści urzędasami, a na koniec zostaje oskarżony o wielokrotne morderstwa.
Po przeczytaniu powyższego streszczenia mnie samemu trudno uwierzyć, że „Wolność pachnąca wanilią” to rzecz naprawdę godna uwagi. A jednak, zwłaszcza dla tych, których wątrobę obciąża nieprzetrawiony problem stosunków polsko-niemieckich, powieść Dariusza Muszery powinna stać się lekturą co najmniej uzupełniającą.
„Wolność...” została wydana pierwotnie po niemiecku i u naszych zachodnich sąsiadów, gdzie zebrała stosowne laury, co dowodzi nade wszystko, że Germanie lekcję samobiczowania opanowali perfekcyjnie (praktyka czyni mistrza – przez ponad pół wieku wiele się można nauczyć). Muszer nie odpuszcza wprawdzie również Polakom, ale uwziął się specjalnie na Niemców. A punkt wiedzenia przyjął do tego doskonały – jego bohater, jako kosmita (a więc siłą rzeczy obcy), do tego uchodźca z zapyziałej Polski, cieszy się (?) statusem podwójnego emigranta. Może z perspektywy komfortu egzystencji nie jest to sytuacja idealna, ale za to stanowi doskonały
viewpoint. Jego łotrzykowska peregrynacja po teutońskich dworcach, parkach, w najlepszym razie zapuszczonych mieszkaniach zamienia się w zapis wygnańczego bytu odbitego w naprawdę kiepsko wyszlifowanym, przeto nadzwyczaj krzywym zwierciadle.
O Niemczech mówi się tu na dwa sposoby – źle, względnie bardzo źle. „W naszej pięknej krainie żywych trupów zwraca się przecież zawsze uwagę najpierw na czystość, dopiero później na człowieka". Stąd też nie jest to miejsce wyjątkowo przyjazne dla „debilnego słowiańsko-germańsko-żydowskiego” podrzutka, mającego do tego problemy z utrzymaniem czystości osobistej. Obcy musi się też ostro nagimnastykować, by ustawić się odpowiednio w stosunku do oczekiwań tubylców, choć kiedy opanuje tę sztukę, może czerpać z tego niejakiego korzyści: „Po raz pierwszy na własnej skórze odczułem, że nie jest wcale tak źle być w Niemczech Żydem. W każdym razie tysiąc razy lepiej niż zasranym Polaczkiem. Dobrze wiedziałem, co oni tutaj robią ze złapanymi Polakami (...) To nie moja brocha. Niech Polacy sami załatwiają swoje sprawy. Poza tym porządny wycisk jeszcze nikomu nie zaszkodził, a większość Polaków przyszła na te ziemię jako chłopcy do bicia dla Niemców. Ja w każdym razie już nie, ja miałem szczęście – właśnie stałem się Żydem. Niech żyje życie, niech żyją umarli, niech żyją zagazowani!” Mnóstwo tu zresztą cynicznego humoru w podobnym rodzaju. „Od setek lat większość Europejczyków jest zgodna co do tego, ze powinno się ten lud [Żydów] całkowicie wytępić. W przeszłości podjęto mnóstwo prób, aby życzenie to się spełniło. Jednakże dopiero niemieckojęzycznym plemionom (...) udało się wreszcie odpowiednio zaplanować i wprowadzić w czyn
Endlösung (...). A pewnie, do czegoś takiego potrzebni są wybitni specjaliści!”.
(Tak na marginesie – podejrzewam, że gdyby ktoś odważył się napisać w Polsce podobną książkę o naszym stosunku do imigrantów, Ukraińców czy Wietnamczyków, zostałby najpierw z miejsca zsekowany, a następnie wyniesiony jako męczennik na ołtarze prawdy przez
GW i
Krytykę Polityczną. Tylko o wartości literackiej podobnego dzieła – jak to było np. w przypadku
Samuela Zborowskiego czy osławionego
Nocnika – trudno byłoby się czegoś konkretnego dowiedzieć...).
Nie zawsze może konstatacje narratora są wybitnie oryginalne, za to brak ów rekompensuje z naddatkiem ton, w jakim są one zwykle wygłaszane – a ten jest nieodmiennie radykalny. Bo i bohatera równie pozbawionego ludzkich uczuć (czy tego, co za takie chcemy uważać) nie jest wcale łatwo w literaturze znaleźć. Lektura powieści raz po raz zaburza nasze poczucie przyzwoitości, Muszer bowiem na 160 stronach zmusza nas do obcowania z odrażającą kreaturą, za nic sobie mającą hołubione przez nas wartości społeczne, tudzież – o zgrozo – moralne.
Nie kocha na przykład matki; powiedzieć zresztą, że nie kocha, to nic nie powiedzieć. O swej rodzicielce narrator wyraża się bowiem w najlepszym razie
per „płaczliwa kobieta z potarganymi włosami i pełnymi obłędu oczami”, zwykle jednak odnosi się do niej z jeszcze mniejszą atencją, używając po prostu określenia „dziwka”.
Z podobnym brakiem respektu Naletnik mówi zresztą o życiu jako takim, nie ceni sobie własnego (ani cudzego) istnienia tak, jak to nakazują nam (choć z zupełnie innych powodów) z jednej strony kościół powszechny, z drugiej zaś nasz ekstatyczny konsumpcjonizm. Narrator wyznaje na przykład: „Moje drzewo genealogiczne zostało zrąbane. I dobrze, że się tak stało. Kto wie, jakich rzeczy mogłyby dopuścić się moje dzieci, gdyby dalej żyły. Od trzech pokoleń ród Naletników był zbędny i przeterminowany. Nadawał się wyłącznie na śmietnik. Teraz pozostałem tylko jeszcze ja, ostatni Naletnik, i jeśli zechcę, to już jutro mogę załatwić sprawę od ręki. I wszystko się skończy, raz na zawsze.” Podejrzewam, że zarówno Benedykt XVI, jak i Bill Gates mieliby problemy z zaakceptowaniem podobnego stanowiska. A i autoafirmacja – owo zastępcze wyznanie każdego z nas - nie należy do mocnych stron narratora: „Z roku na rok stawałem się coraz bardziej owłosiony i grubszy, aż w końcu osiągnąłem poziom rozwoju duchowego przeciętnego szympansa. Stałem się więc prawdziwym mężczyzną”.
Przebijając się przez „Wolność...”, człowiek brodzi zatem po pas w bagnie nonsensu i groteski – obśmiana, spotworzona rzeczywistość co i rusz się rozkleja, kruszy, a zza niej wyziera czyste szaleństwo, jak choćby kosmiczna agentura, uświadamiająca nam przede wszystkim, jak daleko poza granice realizmu zbłądziliśmy. Nie każdy, jak sądzę, przełknie tę kulkę nieczystości bez skrzywienia, obstaję jednak przy zdaniu, że skoro zdobywamy się niekiedy na spożywanie owoców morza, to i w kwestii diety literackiej warto od czasu do czasu porwać się na oryginalne, ostro doprawione smaki.
Grzegorz Krzymianowski
Dariusz Muszer
Wolność pachnie wanilią –
http://wforma.eu/32,wolnosc-pachnie-wanilia.html