copyright © www.latarnia-morska.eu 2013
Czy myślisz niekiedy, o czym myślisz? Możesz myśleć, o czym myślą inni albo skłonić innych do myślenia jak ty.
Nagle zadziwia coś wszechobecnego – powietrze. Tak trudno podążać za onirycznym rozumowaniem podmiotu z
47 lotów balonem Adama Zdrodowskiego, to
Taki pęd powietrza, taki twardy sen. Przestrzeń woła w siebie inaczej aniżeli twardy sen. Warto się mimo wszystko potrudzić; lot balonem jest z pewnością niesamowitą przygodą, w czasie której mnożą się energetyczne punkty widokowe. To jakby inna aranżacja, spopielenie stereotypów – zaistnienie na poziomie uniesienia, mijania i snu. Trzeba jednak pamiętać, że podróż bywa niebezpieczna, szczególnie, gdy zdaje się nam, iż możemy zwojować świat.
Czas się ma na rękach, / człowiek tuli się do czasu, chociaż nie jest pewien, dokąd płynąć, zdaje sobie sprawę, że płynąć musi –
z prądem, w dół, / z liściem, gałęzią, drzewem („Sonet o słońcu”). Przemijanie rozdrabnia nas powoli, niby niepostrzeżenie, ale skutecznie, nie ma sposobności, by ukorzenić się gdziekolwiek:
To mogłoby być jesienią, na zewnątrz byłby wtorek; nic nie pomaga – życie toczy się również bez naszej kontroli, ponieważ z czasem nie ma żartów i tylko wydaje się, że można go
ściskać w dłoniach i odrzucać od siebie,
a później już tylko biec przed siebie, do końca, aż po horyzont, gdzie tarczowa piła słońca tnie ziemię, w pępek świata, w słoneczny splot (*** Był piątek...). Czas zawsze wraca i krąży, aż pociągnie za sobą, może nawet na samo dno.
Czytam i unosi mnie jakaś karma, niedookreślone zaproszenie do myślenia na wiele tematów jednocześnie; lubię wiersze rozszerzające się w czytelniku, lokujące w nim swój produkt przemiany materii. Poezja ze zbioru taka właśnie jest, świetliście osadzona w lotnej sensualności. To jak akupunktura, ukłucie i skutek następujący później. Zresztą dowód mamy w „Wierszu o cieniu”:
Jak gdyby nigdy nic, moje myśli niepostrzeżenie splotły się
z twoimi i nie odstępują ich na krok: krok w krok, noc w noc i dzień
w dzień, każda moja myśl na każdej twojej myśli raz za razem
kładzie się jak cień.
Zdrodowski zaskakuje dojrzałym ujęciem refleksji, rozbudzając w czytelniku uśpione obszary kreatywnego myślenia. Mam nawet wrażenie, że utwory ze zbioru wymagają czytelnika świadomego, aby ukazać swoją logikę zapisaną w migawce. Nic nie jest powiedziane jednoznacznie, a środkiem stylistycznym w niektórych wierszach zdaje się być prostota ich zapisu oraz znaczący tytuł:
„Napisane w moim śnie przez T.S. Eliota”
A co ty robisz w moim śnie, Zdrodowski?
„Wiersz zaangażowany społecznie”
jak chuj w SUVie
„Wziął”
tarczę słońca
za dobrą monetę
schował do kieszeni:
zapiekło, zgasło.
W wersetach przebija pokora wobec czytelnika, oddanie mu idei do przemyślenia; podmiot liczy się z położeniem odbiorcy, który niekoniecznie musi być w zbieżnej z nim impostacji. Pokazuje więc, ale nie prowadzi, nie nakazuje rozumieć, podziwiać czy krytykować. Odbiorca jest z nim co prawda w pewnej symbiozie, ale jego myśli pozostają do końca wolne.
6
jak człowiek bez ziemi szybować na obłoku
i tracić wysokość być gościem w twoim oku
(„Play Me Backwards”)
Najbardziej ujęły mnie wiersze wyzyskujące instrumentację głoskową jako środek wyrazu. Podczas szybowania w filozofii Zdrodowskiego człowiek zaczyna tworzyć własną, może nawet przekonującą konfabulację, która nagle zaskakuje ziarnkiem prawdy, kiełkującym nie wiadomo skąd (jak nie wiadomo skąd biorą się w tym fragmencie, wyczuwalne w głośnym czytaniu, rymy):
Taki strumień znaków, taka miękka rzeczywistość. W zenicie kieli-
szek koniaku, w nadirze naparstek espresso. I ekspresowo prosto
w tunel, jak pasmo piasku na dno klepsydry. Piach, perz, perzyna.
I stopa pod pierzyną, jak gdyby nigdy nic. Struga, struna. strup
W umyśle pojawiają się rozważania zainspirowane polifonią sennych marzeń, których istoty nie powinniśmy jednak drążyć dla własnego dobra. Według Freuda marzenie senne objawia tak naprawdę utajone życzenie, które musi pozostać skryte z powodu wymogów kulturowych, ale które i tak w końcu się objawi, ale w formie zniekształconego kompromisu nawiązującego do seksualności. Dlatego chodzi tylko oto, by się nie obudzić i nie odkryć istoty rzeczy.
(…) To nic, to tylko noc, księżyc jak wieczko puszki ananasów, naszyj-
nik świeżych gwiazd. To nic, śniły się ślady zębów na szyi i sen
w księgarni się śnił, gwiazda z piernika się śniła i słońce się śniło,
i pył.
Sny, pozwalając wyemitować nasze niezaspokojone pragnienia, są jak wentyl dla naszego umysłu, który obudzi się oczyszczony niczym po katharsis. Wielu próbuje sny czytać, żyć według nich, sugerować się ich proroczym wydźwiękiem, jak jest u Zdrodowskiego?
To taki pęd powietrza, taki twardy sen. Nad ranem szklaneczka whi-
sky, pod wieczór kieliszek cointreau. Sponiewierany o północy,
wymięty człowiek wchodzi w sen. Lek, len i lep. I lęk pod lesz-
czyną, jak gdyby nagle coś. Plama, plama (palma?), plan. To nic, to tylko
noc, słońce, co miało świecić za dnia, i kilka lepkich chmur. Więc
nic; sześciu Beatlesów się śniło, i wielka bańka ze szkła, i czarne
słońce się śniło, i chmury się śniły, i mgła.
Oniryzm pozostaje w ścisłym związku z jawą i nie ma na to siły, więc nic – mówi podmiot,
więc nic. Po cóż szarżować w poszukiwaniu wyjaśnień, wystarczy powierzyć ciało snom, reszta dzieje się niezależnie:
czas powierzyć ciało niespisanym snom.
Zechcesz je przeczytać? Widzisz czerń i biel,
resztą zajmie się wiatr, ty
wciąż powierzaj ciało niespisanym snom.
Widzisz? Prezent tkwi w tym splocie słów.
Świat przyjmuje różne formy, raz staje się
pozytywką czy katarynką, innym razem
pustynią w szklanej kuli („Wiersz”) albo
ciągłym przekładaniem rzeczy z miejsca na miejsce („Wiersz o cieniu”), jedno staje się pewne:
nie ma spełnienia i nie będzie nasycenia. Podmiot próbuje sobie radzić z tym stanem rzeczy –
tkwię w moim słodkim domku, radząc się / nocy, nie budząc dnia. Radzę się ostrożnie, tak, aby nie dotknąć / czarnych paznokci nocy – informuje,
ale czy to wystarczy, żeby gwizdać na świat?
Lot odbywa się nad Warszawą, mamy identyfikatory wskazujące:
(…) na spacerze wzdłuż nasypu kolejowego, gdzieś / przy Olszynce Grochowskiej albo na Powiślu („Wiersz o cieniu”);
Bemowo jest gigantyczną probówką („Ostatni”);
plac Trzech Krzyży („Z autobusu”);
Falliczna iglico Pałacu Kultury („Z balkonu”). Czy możemy zatem przypuszczać, że podmiot pozostaje momentami porte-parole autora mieszkającego w stolicy? Myślę, że tak.
Zwykły dzień, zwykłe / miasto. Asfalt się topi, / powietrze faluje. Wody / wzbierają i drgają / mosty, gra trakcja. To już („Warszawa, 21 maja 2010”). Zwyczajowe sprawy codzienne w miejscu zamieszkania i pracy, tracenie czasu na przyziemne bytowanie obok spraw istotnych, wydrążonych zaraz pod skórą słów. Bo słowo żyje w sferze wewnętrznej, podobnie jak człowiek egzystuje w sferze snu. I wracamy do początku, zataczamy okrąg myślowy.
I tak będzie bez końca: szpilka w źrenicy, gwóźdź w potylicy.
Idźmy dalej. Nadia Oneiros zjawiła się we śnie, z posępnym ży-
ciorysem, w strzępach i we krwi. Uśpione Nad-Ja szturmuje nad
ranem; ten senny stuff to ciężka woda, basen pełen soli, kilka
świeżych ran.
(„Nadia Oneiros. Jej zjawy”)
Wiersze Adama Zdrodowskiego mają funkcję impresywną, predestynują do wysiłku intelektualnego na zasadzie punktowego zaznaczenia. Kiedy już czytelnik podejmie się przelotu balonem, musi być przygotowany na przestoje w niewiadomych miejscach:
Nadio, podobno mnie szukałaś: / sam nie wiem, gdzie się podziewałem. Musi być przyszykowany na poznawanie samego siebie, nawet za cenę chwilowego zniknięcia.
Człowiek może się zasłuchać. / I człowieka może nawet zwieść, / unieść, ponieść, zmieść. Każdy z nas staje w końcu w swoim życiu przed dylematem duchowego badania, szukania własnych właściwości, to konieczny zabieg, aby nie zatrzymać się w kadrze i nie pogubić w fikcji fundowanej przez otoczenie. Zawsze na drodze stają nam imaginacje:
I chyba rzeczywiście się zdekoncentrowałem, myśli zwęszyły / inny trop, jak wtedy, kiedy ktoś częstuje cię białymi szparagami, / ty zjadasz je z apetytem, ale już w okolicach deseru o całej spra- / wie zapominasz („Życie nas rozpieszcza, i świat też”). To, co wrzucimy w siebie i zapomnimy, wyjdzie w sennym marzeniu, nawiąże z nami dyskurs między jawą a snem. I możliwe, że trzeba będzie zasklepić uszy, by minąć wyspę Syren,
gdy miasto wyje, władza wyje, wyje/ fabryka.
Dokąd zmierzamy? No właśnie, dokąd? Mam poczucie, że 47 lotów balonem nie daje jednoznacznej odpowiedzi, nawet jeśli zbiór rozpoczyna motto z „Niedzielnego spaceru” Roberta Walsnera:
– Dokąd pan jedzie? – spytała pani Bandi.
– Sam dobrze nie wiem. cóż, do jakiegoś ośrodka dzisiejszej cywilizacji, kultury, pracy, samozaparcia, wyrafinowanych rozkoszy, nowoczesnej elegancji i ogłady, do jednego z tych wielkich, gwarnych miast, gdzie zorientuję się, co by tu robić, żeby zdobyć sobie trochę szacunku i uznania ze strony bliźnich.
Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz
Adam Zdrodowski
47 lotów balonem –
http://www.wforma.eu/270,47-lotow-balonem.html