copyright © ArtPapier 2015
(http://artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=290&artykul=5283&kat=1)
Książka „Hey, Jude!” Emilii Walczak to literatura polifoniczna. Autorka rozpisała swój utwór na trzy głosy. Jednym z nich jest pamiętnikarski zapis Czarnej Cukier, Żydówki, absolwentki toruńskiej judaistyki. Drugi stanowi dziennik Emfazego Różewicza, przygotowującego habilitację wykładowcy filmoznawstwa. Trzecią linią melodyczną są z kolei doniesienia prasowe o neonazistach i kibolach oraz ksenofobiczne komentarze z internetowych forów.
Em., którego historia rozpoczyna książkę Walczak, jest bydgoszczaninem nieszczęśliwie zakochanym w Czarnej Cukier. Przechodzi intelektualny kryzys, który nie pozwala mu dokończyć habilitacji. Nieznośna acedia, depresja i melancholia dominują w jego życiu. Nieustanne, wręcz kompulsywne projektowanie własnych przeżyć na kinowy ekran (niepozwalający wyjść z domu kac porównywany jest przez Em. do tajemniczej mocy z „Anioła zagłady” Buñuela, a wyjście na targ przypomina mu pokaz „Ulicy granicznej” Forda) i – ogólniej – przykładanie wszelkich fenomenów codzienności do kulturalnej matrycy są tu metodami walki z dławiącą pustką. Nie ma rundy w tym pojedynku, w której Em. nie zostałby znokautowany.
Pamiętnik Czarnej Cukier zaczyna się, gdy Em. zapisuje ostatnie słowo w swoim diariuszu. Młoda Żydówka właśnie zrywa relację z nalegającym na małżeństwo Markiem. Robi to dla Karoli, która daje jej świetny seks. Jak się okazuje, Czarna od dawna wie, że Em. darzy ją nieszczęśliwym, niespełnionym uczuciem. Żydowskie pochodzenie i nieheteronormatywna tożsamość seksualna czynią z niej społecznego odszczepieńca. W napisanych dla Czarnej Cukier hetero- i homoerotycznych scenariuszach zazwyczaj nie ma miejsca na wielką miłość, a całe jej życie rządzi się logiką wiecznej tułaczki: z Łodzi do Torunia, z Torunia do Bydgoszczy, potem może jeszcze gdzieś dalej. Ziemi Obiecanej nie widać, tym bardziej, że w tle da się słyszeć faszystowskie okrzyki, które nie zwiastują niczego dobrego.
*
Książkę Emilii Walczak otwierają dwa lapidarne zdania. Pierwsze pochodzi z „Dziennika” Sándora Máraiego: „Kto żyje, musi się bać”. Drugie – z filmu „Sekrety i kłamstwa” Mike'a Leigh: „Śmiejmy się, inaczej musielibyśmy płakać”. Zresztą te dwie formuły, świetnie oszlifowane i wpadające w ucho, nie tyle rozpoczynają, ile podsumowują prozatorski projekt bydgoskiej pisarki.
Powodów, by tak sądzić, jest kilka. Po pierwsze, „Hey, Jude!” – wbrew wszelkim pozorom (a pozorów jest wiele, bo autorka stara się raz po raz oślepiać czytelnika) – dokumentuje egzystencjalny sprzeciw wobec urządzenia świata, wobec społeczeństwa, a także wobec samego faktu narodzin (jak powiedziałby Emil Cioran, skrycie patronujący książce). Życie bohaterów jest jak – świadome lub nie – przygotowywanie się na śmierć, jak uczestnictwo w kursie strzelania, a później staranne czyszczenie broni. Tylko po to, by w końcu strzelić sobie z niej w głowę. Tak przynajmniej wyreżyserował swój ceremoniał śmierci sam Márai. Po drugie, „Hey, Jude!” to książka, która śmiechem maskuje głęboki pesymizm. Bo śmiech to jedyne, co pozostało bohaterom żyjącym w nieudanym, niedorobionym świecie. Po trzecie wreszcie, to proza także o tym, że bać się naprawdę trzeba: faszystowskich okrzyków, nieludzkiego kibolstwa, społecznej obojętności. Przyszłość jest zagrożona, a wszystko może się powtórzyć.
Strategie oporu wobec świata podejmowane przez Em. i Czarną Cukier sprowadzają się właściwie do szeregu zaniechań. Jedyny aktywny sprzeciw wobec szerzących się antysemickich nastrojów, na jaki stać Em., to przekorne kibicowanie Widzewowi (czy też „Żydzewowi”, jak krzyczą przeciwnicy łódzkiego klubu). A przecież tak wyrażony protest dałoby się zaliczyć do najlepszego repertuaru teatru absurdu. Tak samo zresztą jak okrzyk „oj, Gewalt” padający z ust Czarnej Cukier, gdy tej grozi gwałt ze strony grupy chuliganów.
Humor, absurd i groteska są obecne na każdej stronie tej książki. Parsknięcie staje się tu mutacją szlochu, śmiech – mutacją płaczu. Rozmowy bohaterów toczą się czasem w purnonsensowym tonie, a sytuacyjny komizm sprawia, że nawet najczarniejsze wydarzenia wydają się igraszką losu. Śmieszą – choć powinny niepokoić – także prasowe artykuły o zadziwiająco pobłażliwym stosunku organów ścigania do ksenofobicznych haseł wykrzykiwanych i wymalowywanych przez kiboli. Ten śmiech jest w istocie techniką kamuflażu dla najpotworniejszego dramatu zwanego życiem.
Bardzo łatwo – zbyt łatwo – przychodzi czytanie książki Walczak w kluczu politycznym. Uzupełnienie historii Em. i Czarnej materiałem wziętym z publicznego dyskursu wręcz nachalnie sugeruje zaangażowany charakter tej prozy. To prawda, że „Hey, Jude!” jest również apelem, przestrogą, napomnieniem i politycznym oskarżeniem. Ale to przede wszystkim historia dwojga bohaterów, którzy mierzą się ze swoim czasem i miejscem. Inna sprawa, że ów czas i miejsce są surowe i bezwzględne.
*
Sándor Márai tak zakończył swój dziennik: „Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora”. Em. kończy podobnie: „Czekam teraz na pierwszy śnieg, który, jak w »Dziecku naszych czasów« z cicha pęk Ödöna von Horvátha, przykryje świat i mnie swym białym śmiertelnym prześcieradłem, całunem, jak zasłoną zimnego milczenia. Inni powiedzą: białą puchową kołderką”. Nad tym dopisuje krótką frazę: „ostatni etap”. Em. już może zacząć rytuał podnoszenia pistoletu, przykładania go do czaszki i celowania. Jak to się skończy? Niby nie wiadomo, ale przecież dziennik zazwyczaj urywa się przed samym finałem tego, co opisuje, uchylając się tym samym przed udokumentowaniem ostatecznego rozwiązania.
Wydawałoby się, że w innym tonie zamyka pisanie Czarna Cukier: „Cukunft. [...] Chcę postawić na swoim. Postawić wszystko na jedną kartę, Lecz póki co, jest to karta nieznana. Dziś widzę jedynie jej czerwono-biały rewers... Jak endometrium i żebro. Jak flaga Polski”. Ton Czarnej Cukier jest entuzjastyczny, Czarna Cukier jest gotowa wykorzystać szansę, Czarna Cukier nie chce się poddać. Ale to chyba nie takie proste. Walczak podejmuje tu z czytelnikiem erudycyjną grę, w której słowa opalizują znaczeniami. Jidyszowe „cukunft” odnosi się nie tylko do przyszłości, ale też do politycznej przeszłości. Czarna Cukier, w myśl bundowskiej idei, zostanie w Polsce. Stawia przecież na czerwono-białą kartę, której awers na pewno nie jest biało-niebieski. Ale co ją tu czeka? Wybrzmiewająca w ostatnich słowach tej prozy prasowa wiadomość, że prokuratura po raz kolejny umorzyła śledztwo w sprawie aktów nienawiści, niczego nie gwarantuje. Zresztą Inny, chcąc być sobą albo postawić na swoim, zawsze wyzywa kostuchę na śmiertelny bój.
Czy trzeba umrzeć, żeby się nie bać?
Filip Fierek
Emilia Walczak Hey, Jude! – http://www.wforma.eu/hey-jude!.html