copyright © https://pismointer.wordpress.com 2017
Głód wciąż w modzie. Od czasu, gdy Joanna Orska doszukiwała się w nim syntezy łączącej różnorakie doświadczenia z poznańskiej antologii Słynni i świetni, minęło prawie dziesięć lat, a poetycka fascynacja tematem tylko wzrosła (ostatnio choćby debiut Macieja Topolskiego, ale o tym gdzie indziej). Mamy oczywiście do czynienia głównie z głodem metaforycznym, synonimem pustki i braku, jak widmo nawiedzającym późnokapitalistyczne, bogate społeczeństwa cierpiące na przerost przestrzeni znaczących, a przy tym zmagające się z coraz większym łaknieniem. Innymi słowy: głód funkcjonuje dziś jako zręczna, fizjologiczna metafora ucieleśnionych pragnień, lęków i tęsknot konsumpcyjnego świata. Z rzadka zdarza się zarazem empatyczne i racjonalne umocowanie problemu w szerszej, materialistycznej bazie (Góra, Rybicki), a naszej poezji zdecydowanie bliżej do egzystencjalnego tonu Hamsuna niż wydanego w ubiegłym roku, monumentalnego eseju Martína Caparrósa czy politycznie zaangażowanego filmu Steve’a McQueena o irlandzkich bojownikach.
Nowy tom Małgorzaty Południak już samym tytułem konfrontuje nas z powyższą tematyką, ale stawia jeszcze jedno pytanie: o pamięć i historyczność oraz ich związek z somatycznym doświadczeniem braku (bo „Może niepamięć bierze się z dna, bez świadków, opadają ręce”, s. 52?). Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu to tytuł w pewnym sensie prowokacyjny, sam „wielki głód” jest bowiem w polszczyźnie kojarzony z konkretnym wydarzeniem, czyli skutkami stalinowskiej polityki na Ukrainie w latach 1932-33. Południak nie odnosi się do tego kontekstu, choć językowym podobieństwem wywołuje go z pokładów zbiorowej pamięci. Ten związek między pamiętaniem (indywidualnym i wspólnotowym) a językiem tworzy kanwę dla całej twórczości autorki, choć bardziej odczuwalny był chyba w zeszłorocznym tomie Mullaghmore. Skoro jednak metafora „wielkiego głodu” przynależy w dużej mierze do doświadczeń podmiotu, sygnuje jakiś brak, nienasycenie, przemijanie, depresję (sam „głód” wieńczy zresztą cały tom), to możemy równocześnie powiedzieć o innej cesze języka i wierszy Południak: hiperbolizacji, która zwyczajny głód przemienia w wielki, zwyczajną tęsknotę w melancholię, zwyczajną samotność w egzystencjalną metaforę wiekuistego opuszczenia i żałoby. Nadwrażliwość autorki (i nie używam tego w znaczeniu pejoratywnym, a właśnie hiperbolicznym: wyostrzenia, podniesienia do potęgi) prowadzi do „podkręcenia” wszystkich obserwacji i opisów stanów psychicznych, a w świat wprowadza niepokojący chaos, ruchliwość, krzewienie się, ale i towarzyszące na każdym kroku poczucie erozji.
Oprócz wyznaczenia ram narracyjnych w obrębie refleksji nad pamięcią – co skutkuje poezją jako formą medytacji, kolekcjonowaniem i gubieniem wrażeń, „lirycznym dziennikiem”, jak określił ją kiedyś Mieczysław Orski w „Odrze” – oraz głodem, a więc ucieleśnieniem i naturalistycznym osadzeniem egzystencjalnych bolączek, tytuł podsuwa nam jeszcze jeden trop: rytm. Jedną z charakterystycznych cech wierszy Południak jest ich rytmiczna, bagnista rozlewność, przerywana silnymi akcentami końca zdań. Długie frazy, niemal prozatorskie, czasem stają się wręcz fragmentami poetyckiej prozy, sprozaizowanych refleksji, intymnych zapisków (Od początku, Z inspiracji kaligrafią), w których podmiotka zmaga się z własnymi lękami: samotnością, starzeniem się (raczej tym z kategorii „zmagań wieku średniego” niż zwierzeń senilnych), obcością tradycji i przestrzeni. Ten rytm nie jest oczywiście wynikiem pieczołowitego liczenia zestrojów; to raczej bergsonowskie powinowactwa, w których pamięć języka staje się sposobem istnienia i upływania czasu, a rytm pozostaje mechanizmem spajającym różnorakie plany czasowe i utrzymującym je w narracyjnych ryzach. To rytm codzienności i cykliczność życia, „Powtarzalność pocałunków, ust, pór roku. / Wir wirów, które rozchodzą się w oceanie. / Przenikają kości, grą w deszczu rozpuszczają sny, / tak głębokie jak noc nad równikiem albo puszczą amazońską” (Rytm, s. 57). Naturalnym trybem lektury tak zaprojektowanych wierszy jest oczywiście zatopienie się w nastrojach, próba usłyszenia brzmień i oddania się wywoływanemu przez nie mrocznemu klimatowi. Proces ten ma wspomóc identyfikację z podmiotką i umożliwić nawiązanie intymnej, emocjonalnej rozmowy, w którą niestety nie wierzę i na którą niewiele jest miejsca w mojej estetyce. O ile sama konstrukcja bohaterki bywa przekonująca, tworzy podmiot pełen szamotaniny i zwątpienia, ale napędzany sfeminizowaną, symbolizowaną przez kolejne boginie siłą i (wy)trwałością, o tyle adresat liryczny, zwłaszcza ten męski: utracony, czuły, czasem nadmiernie poetycki, czasem do bólu racjonalny, powracający w sentymentalnych odsłonach, jest najsłabszym elementem tej pozorowanej rozmowy, a samemu czytelnikowi projektuje się w ten sposób z góry przygotowaną foremkę.
O jednym nie było jeszcze mowy: zarówno poprzedni Mullaghmore, jak i Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu to poezja w dużej mierze emigracyjna. Funkcjonowało kiedyś takie zacne, spowite już patyną określenie w historii literatury, które jeszcze w latach dziewięćdziesiątych grupowało tak wybitne postacie, jak choćby Zbigniew Kruszyński, Janusz Rudnicki, Grzegorz Wróblewski czy Manuela Gretkowska. Dzisiaj, w dobie dość gwałtownych migracji zarobkowych i płynnego przepływu idei, a przy tym braku emigracji politycznej, podtrzymywanie tego pojęcia nie ma chyba większego sensu. Jednym z najsilniejszych ośrodków rodzimej emigracji stała się jednak w ostatnim dziesięcioleciu Irlandia i stamtąd właśnie przybywają wiersze Południak. Prócz emigracyjnych toposów związanych z wykorzenieniem, poszukiwaniem swojego miejsca w świecie i obcością kulturową, wnoszą one również pewien specyficzny klimat literatury Północy (że przypomnę leciwy podział Madame de Staël). Baśniowość, senność, groza i brutalność przeplatają się tu ze spostrzeżeniami krajobrazowymi, w których dominuje rodzaj iście romantycznej wzniosłości, kontrapunktowanej przez codzienną błahostkę, detal, zwyczajność. Jest w tych wierszach oczywiście miejsce na echa „bagienności” Seamusa Heaney’a, wszechobecny torf z jego próchniczą semantyką, jest zmierzenie się z folklorem Ulsteru, jest refleksja nad mitem ziemi, charakterystyczna dla literatury irlandzkiej i szkockiej:
Po południu wynurza się wiersz. Ma to samo znaczenie, zarys,
który przepadł we mgle. Jadę do Portlick. Ostatni promień.
Kiedy wracam, potykam się o wystające korzenie.
Rozmyślam o królowej Medb. O wrogach wrogów.
Widzę, że ślepną. Nikną.
[Noc uderza do głowy, s. 10]
albo:
Więc tak, napisałam, że jestem stara i sentymentalna.
Przesiaduję do znudzenia na Mullaghmore.
Czytam mity, legendy, w powietrzu czuć celtycki patos.
Murale z Yeatsem podtrzymują hrabstwo na duchu.
Kamienie ciążące na połamanych kościach.
Nazwy zamków. Ich lotność. Kaskady deszczówki
w październikowy wieczór. Jesteśmy bezpieczni
aż do zimowej fali wiatru, który nie ma dna
[Wybór opowiadań, s. 8].
Powiedziałbym, że pobrzmiewają w tych inspiracjach echa rodzimej estetyki katastrofizmu lublinian z lat trzydziestych, rolnicza prostota, odczucie cykliczności i trwania natury, aż po próby utożsamienia podmiotu z ziemią („Wyczuwam tętno trawiastej wyspy”, s. 61; polecam przy okazji stare, a wciąż wartościowe eseje z Poezji ziemi Janusza Kryszaka). A jednak Południak wnosi w ten północny klimat, od którego oczekiwalibyśmy raczej legend czy opowieści o bohaterach, również rodzaj sprozaizowanego, wynikającego z codziennej rutyny doświadczenia kobiecego, rodzaj pesymizmu raczej niż melancholii, który jej cokolwiek widmową poezję ukonkretnia.
Wiersze z Pierwszego wspomnienia... należą do gatunku lirycznego zwierzenia, a czytelnik ma pozostać tego zwierzenia partnerem, i często udaje się to partnerstwo utrzymać, z dala od egzaltacji, w którą tak łatwo popaść ze słabości, lęków czy zwyczajnej melancholii. Im bardziej rozlewne teksty, tym więcej w nich jednak niestety miejsca na potknięcia, na językowy banał, który może i jest naturalny dla pewnych stanów wyznania, ale którego wolałbym przy lekturze poezji uniknąć. Wypełnianie żył nieobecnością, a potem obowiązkowe ich nacinanie (s. 40) przypomina, niestety, czego nie robić, zwłaszcza w tekście, który rozwija potem feministyczną metaforykę tkania i splata ją z momentem bolesnego uświadomienia sobie, że zawsze jest się zaledwie o jedną chwilę przed kolejnym, krwawym eposem lub tragiczną odsłoną Historii. Innym razem przeczytamy „Później łkam kilka godzin, kołysząc się na boki. / Pętelki na wyprutych nitkach, supełki. Rano / torfowiska ciągną się do lasu, pod górę” i dalej: „Sterczące włosy, / wrzosy od wiatru roznoszą kwiaty w zakamarki nocy. / Dłonie wypełnione miękką skórą, pamięcią ust, ciała. / Twardnieją i rodzą się na nowo” (Skłonności, s. 9). O ile ostatni wers rozładowuje napięcie, wprowadzając najpierw połączenie dość oczywiste (twardnienie dłoni – ścieranie się z losem – gruboskórność – obojętnienie), a potem dość niespodziewane odrodzenie, o tyle „pamięć ust” czy „zakamarki nocy” grzęzną już w sentymentalizmie i kliszach, a „łkanie” czy „kołysanie się” należą do stałych, somatycznych bolączek lirycznych, którymi nie sposób zatrzymać czytelnika w tekście.
Takich psychologiczno-somatycznych, zmetaforyzowanych prób oddania lęku czy depresji jest w tomie sporo, najciekawiej śledzi się tymczasem splątania, meandrowanie języka, jakiś rodzaj kłączowatości wyobraźni, który nie pozwala podmiotce mówić prosto z mostu ani obserwować samej siebie w lustrzanym odbiciu, na terapeutycznej kozetce (choć terapeutyczny aspekt tej poezji jest bardzo widoczny). Mamy więc w Pierwszym wspomnieniu... do czynienia nie tyle z odbiciami, załamaniami i pęknięciami, preferowanymi przez poetów skupionych na lirycznym monologu, ile z jakimś rodzajem refrakcji, płynięcia i rozpływania się (falowania), rośnięcia i rozrastania, które musi szukać luk światła w północnym cieniu. Tom zadedykowany jest malarce Katarzynie Tchórz, a zdjęcie jej obrazu zdobi okładkę. To abstrakcyjna kompozycja, skąpana w czerniach, fioletach i bieli, tworząca wrażenie wijących się macek – może plam farby, może celowych pociągnięć. Ten chaos warto odczytać jako zapis pewnego stanu uczuciowego, próbę oddania emocji, w których ciemność miesza się z przebłyskami, ale jednak to ona tworzy wrażenie ruchu, walczy o swoje miejsce. Ta, nasączona fioletem, „kłączowata ciemność” to doskonały ekwiwalent poetyki samej Południak, zawierającej w sobie sporo kobiecości, emocjonalności, rozlewności, archetypicznie kojarzonej właśnie z żeńskimi aspektami. Jeśli tak opisać podstawowy ruch naznaczający wyobraźnię poetki, to w samych wierszach dostrzeżemy na różnych poziomach jego manifestacje: od toposu życia-drogi, które nieustannie meandruje i traci (się) z oczu, przez proces samopoznania, który okazuje się kluczeniem wśród ciemnych uliczek własnej psyche, przez metaforykę wijących się roślin i korzeni oraz senną malignę, aż po gramatyczną strukturę zdań opartych na wyliczeniach nasyconych czasownikami, które raczej spowalniają lub kołyszą opowieść niż napędzają akcję.
Największą wartością Pierwszego wspomnienia... jest próba wpisania sprywatyzowanego doświadczenia emigracyjnego w ducha skolonizowanej Irlandii: w jej traumy historyczne i pamięć o angielskiej polityce kolonialnej. Tutaj „wielki głód”, u nas kojarzący się z Ukrainą, okazuje się ponownie metaforą historyczno-polityczną, jak w tytułowym Procesie łagodzenia, pierwszym wspomnieniu wielkiego głodu: „oglądam zdjęcia, łodzie wypełnione ludźmi. / Porzucone domy, martwe zwierzęta. // Ucieczkę z Connaught. Lazurowy ocean, śpiew martwych” (s. 15), jak w wyznaniu „Mam obsesję na punkcie masowych grobów, końca końców. / Czekam” (Oczyszczenie, s. 21). Pierwsze wspomnienie... odnosi się więc do innego „wielkiego głodu”: tego z lat 1845-52, an Gorta Mór, wywołanego przez chorobę upraw ziemniaka w zacofanej technologicznie, uciskanej, rolniczej Irlandii; głodu, który przyczynił się do spustoszenia kraju, około miliona zgonów i wielkiej emigracji. Poetka zdaje się – ponad sto pięćdziesiąt lat później – wciąż dostrzegać ślady tego zdarzenia i z manierą historyka tropi śmierć, którą naznaczone jest w jej wierszach każde rozedrgane, chwiejne, krzewiące się życie, karmiące się chwilą, a równocześnie będące o krok od unicestwienia.
Patrzę na moich ulubieńców, jak wymierają. Mordowani
czym popadnie, w pośpiechu. Przemija ich wdzięk, pora
walki pięściami o złoty róg. Wyrywanie słów z liści [s. 36],
Dzikość znaczy granicę niemocy, jakbym przebywała
w innym świecie i odkrywała szkodniki. Jeden po drugim.
Lśniące łuski. Cienie wchłaniające przeszkody, nomadycznie
określone wejścia i wyjścia [s. 17].
Nie wypada czytać tomu Południak bez tego irlandzkiego kontekstu, tak jak nie wypada sprowadzać refleksji autorki wyłącznie do sensualnego „dziennika lirycznego” i bojów podmiotki z problemami, spośród których samotność i choroba wysuwają się na plan pierwszy. Rys tragiczny jest tu znacznie szerszy: to nieudana zwykle walka o spokój i harmonię w świecie kłębiącego się nienasycenia, świecie naznaczonym historycznością i pamięcią własnych traum. Południak wydobywa je jak medium – widzi widma, ale nie te buczące w ruinach zamków, z prześcieradłami na głowach, a te wpisane w krajobraz, będące śladami dawnych zdarzeń i zarazem zapowiedzią przyszłych. Dopiero ten rodzaj splotu – węzełka, supełka, jeśli odwołać się do wykorzystywanej przez autorkę metaforyki – irlandzkości i prywatności, zakorzenienia i wykorzenienia, splotu w jakąś bagnistą, meandryczną cykliczność, pozwala wytłumaczyć pęcznienie wyrazów, fraz i spostrzeżeń, hipertrofię, jaka cechuje Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu, tom nieco zbyt manieryczny, pozwalający sobie na sentymentalność, ale jednak świadomy tego pozwolenia i konsekwentnie z niego korzystający.
Jakub Skurtys
Małgorzata Południak Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu – http://www.wforma.eu/pierwsze-wspomnienie-wielkiego-glodu.html