copyright © www.latarnia-morska.eu 2021
„Skąd ta żałość, skąd niemoc, skąd śmierci żądanie? –
Jakiż się smutku cień nad wami kładzie? –
Wasze śpiewy, rozmowy – ukazują groby.
Sztandary otulacie szarfami żałoby”.
Stanisław Wyspiański, „Warszawianka”
Opowiadania? A może raczej mroczne pokoje polskiej historii? Pokoje, do których wchodzimy, aby otrząsnąć się z naszych wyobrażeń? Czy można zanurzyć się w trudnej i bolesnej historii i przepracować ją na nowo? Czy to, co było i jest, wymaga od nas analizy? Co tak naprawdę rządzi człowiekiem i historią?
Lektura książki Artura Daniela Liskowackiego ukazuje cztery najważniejsze punkty polskiej historii, bolesną prawdę otuloną fikcją literacką, która każe nam zatrzymać się na przystanku „życie”, spojrzeć wstecz i spróbować z lekkim uśmiechem i z dystansem mówić o sprawach najważniejszych – mówić prawdę. Nic więc dziwnego, że podstawowym narzędziem literackim dla szczecińskiego prozaika jest ironia. To ona pozwala mu zachować powagę podczas opisywania ważnych momentów polskiej historii, a także umożliwia otwarcie się na gorzkie momenty i posiadanie wyostrzonej świadomości. I choć ironia zbliża Liskowackiego do J. Słowackiego, a „Hotel Polski” jest bardzo mocno wpisany w tradycję romantyczną (opowiadania otwiera rok 1863 i powstanie styczniowe), to jednak zdaje się, że twórczości patronuje sam S. Wyspiański. Proza autora „Eine kleine” ukazuje nam, że polskość jest rzeczą bardzo trudną, a patriotyzm weryfikują niewygodne i podbramkowe sytuacje.
„Hotel Polski” jest też czymś w rodzaju brawurowo rozegranego koncertu na cztery ręce (cztery pory roku?), któremu przewodzi motyw polskich maków. To tutaj, pisarz – dyrygent wprowadza czytelnika w wirujący świat zdarzeń, które raz po raz przeplatają się ze sobą, uwalniając w czytelniku nieposkromione pokłady emocji, by w finale zabrzmieć wielością głosów, unoszących, a nawet wynoszących na piedestał, jedno słowo – Historia. To właśnie historia najbardziej nas zaskakuje. Nie jest ona oczywista. Jest drogą, którą ciągle podążamy. Żywa historia, w której jesteśmy zakotwiczeni opisywana będzie przez następne pokolenia, a ta, o której wspominamy, patrząc wstecz, jest otwarciem się na wielość pytań, próbą analizy i zderzenia prawdy z mitem.
Opowiadania podzielone na części „roku polskiego” ukazują nam sylwetki bohaterów uwikłanych w gorzką historię, których przez życie często prowadzi imperatyw moralny. Czy są to bohaterowie przegrani? Czy ci, którym udało się przeżyć, naprawdę żyją? A może w tak brutalnej rzeczywistości istnieje tylko śmierć? I jaka śmierć: szaleńcza, pozbawiona rozsądku, absurdalna, bohaterska, zdradziecka?
„Hotel Polski” rozpoczyna wiosna (pora przebudzenia, nadziei, powrotu do życia), a w niej powstanie styczniowe – powstanie przegrane, jednocześnie uważane za ponowne narodziny Polski. Tylko czy faktycznie narodziliśmy się po raz kolejny jako naród? A co jeśli tylko klęska jest prawdziwa, a tytułowy hotel wciąż istnieje? Książka wydaje się być bardzo aktualna współcześnie. Czerwone maki pod białym niebem, biało – czerwona flaga, dwa kolory, które dzielą nasze społeczeństwo. Wielokrotnie sprawdzaliśmy się wojennie, ale czy dzisiejsze podziały mogą nas scalić? Czy uratuje nas tylko mit? A może mitu już nie ma?...
„Wejście od ulicy Białej. On wolałby pewnie, żeby od Czerwonej.
Gdyby była. W Lublinie akurat nie ma. Nigdzie nie ma zresztą.
Jest uraz. Retorsja. Po Armii Czerwonej. Zostały tylko ulice Czerwonych Maków. Wiadomo skąd maki, stamtąd, skąd piły polską krew. Ale żeby ulica miała być wyłącznie Czerwona? Jest taka w ogóle gdzieś jeszcze? Jest. W moim mieście akurat, mieście S., na osiedlu pod Puszczą (nie podpuszczam) Bukową, tuż przy puszczy (przypuszczam), tyle że tam ulice niewinne, bez polityki kolorowe, w kolorach wszystkich prawie.
A my bez wszystkich obyć się możemy, ale bez tych dwóch nie. Raz jeden na górze, a drugi na dole, to znów na odwrót. Teraz Polska. Teraz Indonezja.
Oni jeszcze – jeszcze? już – w końcu to od nich się zaczęło – grali w te dwa kolory naprawdę, na śmierć. Choć jej akurat było obojętne, na jaki postawili. Mieszała je po swojemu – biały, ale trochę czerwony (płócienna koszula z plamą krwi), czerwony, ale biały (czerwone spodnie, biały krzyż na mundurze Żuawów Śmierci Rocebrune’a).
Obozy, stronnictwa, koterie. Pijące sobie wzajem krew z łabędzich szyj” (s. 49).
Jedno jest pewne, A.D. Liskowacki desakralizuje mit Polski, mit Warszawy, która musiała umrzeć, aby stać się wielką. Udowadnia nam, że jesteśmy spadkobiercami tradycji, która nie dla wszystkich znaczyła bohaterstwo. Dla jednych umierająca Warszawa była słuszną karą za grzechy, inni widzieli w niej gnijące miasto ujawniające sprzeczne postawy ludzkie: heroiczne i przymusowe. Jej świadkowie stali się wygnańcami pozbawionymi ojczyzny, wysiedleńcami bez prawa do „człowieczeństwa”: przewożonymi w warunkach niehumanitarnych, bez wody, żywności, trafiającymi do obozów, na przymusowe roboty lub osiedlanymi na terenach wiejskich.
„Tłocznia maków” – opowiadanie nasycone brutalną prawdą o losie warszawiaków, ukazujące losy rodziny, której udało się przetrwać drogę, uniknąć obozów i dostać na wieś. Pomimo, że wszyscy oni podążali „donikąd”, w finale życie i tak przygniotło ich jak tłocznia polskie, czerwone maki.
„Wagony towarowe, do których ich wepchnięto po pięćdziesięciu, zdawały się to [drogę na Oświęcim] potwierdzać. Były brudne i śmierdziało w nich okropnie. Ale ten smród, mieszanina przegniłej ściółki, szmat i wapna, zwierzęcych, a może i ludzkich odchodów, ustąpił prędko woni, którą sami przynieśli ze sobą i dzielili się nią w ścisku. Ich własnego brudu, potu, odoru nieświeżych ubrań, a z niej mdłej, dławiącej woni strachu” (s. 185).
To, co w tych opowiadaniach najbardziej łapie za serce, to urzeczywistniające się powiedzenie, że „człowiek człowiekowi wilkiem”. W sytuacjach kryzysowych, gdy najmniejsza pomoc okazuje się być bezcenną otuliną, człowiek zostaje zmiażdżony przez, chciałoby się rzec, swojego ziomka. Takim przykładem są gosławickie dzieci, które Lilka (jednego z bohaterów opowiadań) zarzucały szyderczą i upokarzającą rymowanką: „Warszawiaku, warszawiaku, powieś portki na chojaku, a koszulę na jabłonce, pokaż dupę warszawionce” (s. 224).
Na kartach opowiadań szczecińskiego prozaika, w części letniej, natrafiamy na postać lekarza, który polski naród określa jako próchno: „Próchno ten kraj, a obywatele jego, mimo tego, lub dlatego właśnie, dalej w nim wiercą, aż do samej miazgi. Od czego jednak ból i oczy ślepną. Na wszystko” (s. 82).
To nie jest świat, w którym gloryfikuje się cierpienie, pisarz nie hołduje przegranej bohaterów, nie estetyzuje umierania. Daje nam obraz pełen rozterek, niepokoju, codzienności i okropieństwa.
„...wszystko jest tak, jak być miało i powinno. Krew zaś, machanie żelazem, dym po wystrzałach, mrówki łażące po krzepnących ranach, smród rozdartych ciał, to rzecz tak powszednia i nieważna, że niosąca ze sobą ukojenie” (s. 40).
Jesteśmy nieustannie miażdżeni, z upływem czasu stajemy się próchnem pełnym skaz, a mimo wszystko trwamy... Jak zegarek kapitana Remiszewskiego (z opowiadania „Zegarek majora”) – choć wskazówki się nie przesuwają, mechanizm dalej działa. Tylko czy uszkodzony, przysypany piachem, przebity zegarek, może dalej być tym samym zegarkiem? A może jego szum jest złudnym pulsowaniem? To, co wyłania się z pokoi „Hotelu Polskiego” to z całą pewnością potrzeba aktualizacji myślenia o przeszłości, rekonstrukcji zdarzeń minionych, dogłębnej analizy pozbawionej martyrologii i mityzacji rzeczywistości. Takiej, w której bohaterowie nie zawsze będą bohaterami, a zdrajcy – zdrajcami.
Klaudia Jeznach
Artur Daniel Liskowacki Hotel Polski – http://www.wforma.eu/hotel-polski.html