copyright © http://kotnakrecacz.pl 2019
„W ciemności samemu źle. I strasznie. Dobre tylko to, że nikt mnie tu nie dojrzy. Ani mama, ani tato, ani... nikt! I już! Ja też niczego nie widzę. Prawie jak babcia ze swoja kataraktą. Za to słyszę wszystko. Nawet burczenie w brzuchu. Ono takie głośne, bo okropnie czarno dookoła, i trochę się boję, choć wiem którędy do światła. No, że ciemno, to akurat fajnie. Dobre miejsce na kryjówkę. Pudełko z hitlerami mam za pazuchą. Niewygodnie z nimi siedzieć. Muszę uważać, żeby się nie wysypały. Rano się w nich wytarzałem za to, że o mało mnie nie udusiły. Wysypały się pocztowej szafy wprost na głowę, a potem dopiero na podłogę. Całe mnóstwo. Mam już parę szkopskich znaczków w piórniku, więc jakieś tam hitlery, to dla mnie nie pierwszyzna, ale tylu naraz, w dodatku na sobie, jeszcze nie widziałem. Udało mi się z nich oswobodzić. Do obiadu kulałem się w hitlerach, grzebałem w nich i układałem wedle kolorów. Najwięcej było brązowych z czarnym wąsikiem i wyłupiastymi, jak mówi babcia, ślepiami. Prawie całą podłogę pokryły. Potem znalazłem pudełko i nawrzucałem z każdego koloru po trochu, do kompletu. Wtedy naszedł mnie tato. Strasznie nakrzyczał, że szperam po archiwum i otwieram pocztowe szafy, ale jak zobaczył takie mnóstwo hitlerów, złapał się za głowę i postanowił, że będziemy ich palić. W ogródku.
– Wszystkich? – Przestraszyłem się.
– Co do jednego fryca! – wrzasnął i kazał mi zejść na obiad. Udawałem, że szukam zapodzianej sznurówki od buta, a jak tatko wyszedł, zamknąłem do pudelka swoich hitlerów i ukryłem pod szafą. Pod tą największą, z czarno-złotym orłem i trąbką na drzwiach”.
Zbyszek vel Zbyczek (rocznik 1944) miał niecały rok, kiedy z Monasterzysk, miejscowości na wschodnich rubieżach byłej II RP, jego rodzina (babcia, rodzice i rodzeństwo) trafiła na Dolny Śląsk, ziemie, wbrew ówczesnej propagandzie, raczej Niemcom odebrane niż na nich odzyskane. Tę podróż w bydlęcych wagonach od domu dziadka Hilarego po Niedźwiednią i dom starego Niemca Herbsta mały Zbyczek przypłacił niemal życiem. Ale przeżył. I miał takie przygody, jakie tylko mogło mu wyznaczyć miasteczko zdrojowe (bo Kosiorowscy po kilku latach przeprowadzili się do Długopola), nietuzinkowi koledzy o niejednoznacznej narodowości, ukochana babcia z kataraktą w oczach, która wciąż trzymała ziemię z Monasterzysk i tobołek na wypadek wojny, w którym zalęgły się mole, ojciec naczelnik poczty, delikatna mama, trójka rodzeństwa i sąsiedztw rzeki.
I jeszcze to otoczenie swojsko-obce. Opuszczony kościół ewangelicki z powybijanymi witrażami i duchami, w którym można założyć bazę. XIX-wieczny budynek poczty i skarby ukryte na strychu. I wielki kamień (ten tytułowy) w środku Nysy, który służy bohaterowi za przystań, tratwę i przyjaciela. I wielka sosna po drugiej stronie rzeki, która pamięta więcej niż mogłoby się wydawać. I tunel kolejowy, w którym można było schować ocalone z pożogi hitlerki.
I ludzie. Tajemniczy kuracjusze przechadzający się po alejkach parku zdrojowego, artyści zapraszani do galerii, niespodziewani goście, mieszkańcy sprzed lat, ksiądz Karol (Wojtyła?) z Krakowa, ekipy filmowe, Marek Hłasko na planie „Bazy ludzi umarłych”, koledzy z sanatorium... Cała plejada postaci nietuzinkowych, ale jakby bliskich czytelnikowi dzięki pierwszoosobowej narracji. Narrator-bohater jest przewodnikiem po tym świecie, ale nie z perspektywy wspomnień dorosłego człowieka. Dorasta za to w czasie właściwym dla rozwoju wydarzeń i w swej bujnej wyobraźni kształtowanej przez lektury, wiedzie życie pełne przygód i niebezpieczeństw.
„Wybrałem dziś dla kamienia krótki kurs na północny zachód. Do przepłynięcia nawet i dla takiego grubasa; nie zmęczy się. Z trzysta metrów, co, licząc po marynarsku, daje ze dwa kable i trochę. Pożeglujemy tam, gdzie się uczyłem trochę o morzu i żeglowaniu. Bo to wszystko z książek. Dorobiłem mu ster z rozbitego krzesła, żeby nie wyprowadził mnie na manowce. (...) Pożyczę i na głos przeczytam mu taką małą książeczkę o żeglowaniu, chyba pana Wysockiego. W końcu musimy zacząć współpracować. Bibliotekę stąd widać, chociaż mglisto. To znaczy wiem, jak do niej trafić. Ma czerwony ostry dach, dwa kominy i mostek kapitański. Z jednego komina już dymi, pod drugim palacz jeszcze nie rozpalił kotłów. Dziobem zwrócona do rzeki, co może się skończyć kolizją. Jeśli za sterem stoi pani bibliotekarka, która nawet tej książeczki o żeglowaniu nie przejrzała, może być różnie. Jej transatlantyk wymaga uważnego prowadzenia. Chyba że wyjmie z półki Kapitana Nemo, albo piętnastoletniego kapitana i odda im ster. Nie ma co ryzykować, jeśli my dalej płynąć razem. Burta w burtę”.
Dziwny to rynek wydawniczy, który takim perełkom pozwala przejść niezauważenie. Tak bardzo niezauważenie, że aż nawet bez strony na Lubimy Czytać, którą musiałam dodać sama, trzy lata po premierze... A jest tu wszystko, czego od dobrej literatury powinno się oczekiwać. I zajmująca fabuła, i garść humoru, i pełno małych i wielkich wzruszeń. I jeszcze język, który zamyka całą tę treść w ramy, których urok jest jest niezaprzeczalny. Świat powojenny oczami dziecka, później nastolatka to rzecz niemal niespotykana, a ukazująca taką perspektywę świadka, jaką chyba nieustannie powinno się mieć przed oczami, jeśli chcemy myśleć o tej części historii Polski.
I tu nasuwa się kolejna zaleta „Kamienia podróżnego” – Kosiorowski w najlepszy z możliwych sposobów pokazuje, jak historia splata się z mikrohistorią, jak losy jednej rodziny mogą pokazywać historyczny problem – tu: przesiedleń, rozliczeń z przeszłością, traktowania przez Polaków Ziem Odzyskanych, represji, organizacji władzy komunistów. Perspektywa dziecka zmienia te wszystkie podręcznikowe podrozdziały w żywy obraz dorastania w ciekawych czasach, tych z chińskiego przysłowia. Przesiedleńcy czy pozostali na Ziemiach Odzyskanych Niemcy przestają być liczbami, przestają być bezkształtną masą, a stają się świadectwem jednostkowego i kolektywnego cierpienia, które ma kształt, zapach i całą gamę barw. W oczach dziecka nic nie jest podręcznikowe, nic nie jest czarno-białe. Dziecko uczy się świata i dostaje bardzo wiele danych, które musi przetworzyć.
To też idealna książka do tak przecież wdzięcznych mikropodróży. W Długopolu nadal to wszystko jest – i dworzec zwieńczony tunelem, i poczta, i budynek biblioteki, i kościół, nawet wielki świerk, którego konar narrator obejmował razem z trzema kolegami. A gdyby się dobrze przyjrzeć, kto wie, może można jeszcze dostrzec tytułowy kamień? Pomyślnych wiatrów!
PS. W domu autora, poniemieckiej poczcie, mieści się dziś Kot Pocztowy, z gościnnymi (i pięknie urządzonymi!) pokojami, a w ewangelickim kościele – kawiarnia Horus.
kotnakrecacz
Zbigniew Kosiorowski Kamień podróżny – http://www.wforma.eu/kamien-podrozny.html