copyright © www.latarnia-morska.eu 2015
Wydawnictwo Forma opublikowało kolejną książkę Krzysztofa Maciejewskiego – Dziewięćdziesiąt dziewięć. Ciekawy fotomontaż na okładce z tancerką unoszącą się nad gruzowiskiem stanowi niejako introdukcję do zbioru drabbli, których ideę autor wykłada we wstępie. Są to opowiadania o stu wyrazach, gdzie zamierzał on „[...] zamknąć w absurdalnie krótkiej formie całe światy znaczeń” (s. 7). Nie podlegają one jednoznacznej kategoryzacji, są więc zarówno groteskowe, odrażające, jak i wirtuozyjne. A sam pisarz zadziwia w nich swoim nowym, melancholijnym i wyciszonym obliczem.
Zaskoczenie jest zatem pierwszym odczuciem czytelniczym, bowiem niewiele już pozostało z poprzedniego wcielenia twórczego Maciejewskiego. Można jednak odnaleźć kilka pierwotnie podejmowanych przez niego tematów, takich jak lawirowanie w Simone Weil pomiędzy poetyzmem a grozą, czy miłością a morderstwem. Co prawda narrator chce tu podarować kobiecie „[...] świątynię uniesień wzniesioną w swojej duszy” (s. 14), ale docelowo zamierza »poderżnąć« jej gardło.
Równie makabryczne są Zbyt ciasne buty, gdzie protagonista wyciąga z obuwia odcięte palce stóp. Przy tym opowiadanie jest dość ciekawe pod względem językowym: „Ale staję, skoro na skutek w efekcie konsekwencją tejże niewygody iść się po prostu dalej nie da” (s. 37). Z kolei w innych drabblach pojawia się ścięta głowa kobiety, jak również choinka ociekająca posoką i »przyozdobiona« odjętymi głowami płodów.
W swoim zbiorze autor zamieszcza ponadto liczne przemyślenia na temat stechnicyzowania świata, czego konsekwencją jest między innymi utrata możliwości obcowania z wiecznością. Jeden z jego protagonistów snuje złowieszcze wizje na temat przyszłości, kiedy to po ulicach będą spacerowały »stare« matki ze swoimi »starymi« dziećmi, a wszystkie zdjęcia wstawiane na pewien portal społecznościowy będą poruszone. Nawet „[...] nie będzie już wina, bo wszystkie winogrona przepoczwarzą się w rodzynki w słońcu” (s. 61).
Maciejewski wyraźnie żongluje skostniałymi konwencjami, szykiem zdań czy interpunkcją. Najbardziej interesującym drabblem, kryjącym w sobie sedno całego tomu, jest Piekło. Pisarz porusza w nim problem wieku średniego i związanego z tym zagubienia, co nosi wyraźne znamiona autobiograficzne.
Kolejnym opowiadaniem, którym także można delektować się kawałek po kawałku, są Blizny. Zawiera ono co prawda frapujące refleksje na temat dobra i zła, ale mimo wszystko tchnie jakąś nutę nadziei. Ciekawe pod względem językowym jest również Przeznaczenie, a brak interpunkcji ma tu zapewne podsycać odczucie niezdecydowania w związku. I znowu w tym wszystkim najpiękniejszy jest przekaz liryczny: „[...] przyjdziesz do źródeł rzeki przy różanych krzewach [...]” (s. 22). Autor operuje podobnym stylem we Włoskim dla początkujących, żeby zwyczajowo przekonwertować go na poczet grozy: „[...] głowy studentów zaczęły wybuchać w krwawych rozbryzgach. Ściany rozkwitły czerwonymi kwiatami” (s. 52).
Maciejewski dzieli się nadto swoimi doświadczeniami w aspekcie aktu pisania i towarzyszącej temu niepewności. Jednego z protagonistów zadręcza koszmarami sennymi po weekendzie spędzonym w bibliotece i ubolewa nad tym, że nie opętali go „[...] wyłącznie bohaterowie z górnych półek [...]” (s. 31). Zastanawiające są zapatrywania twórcy na Inspirację, która swego czasu „[...] zmieniła się w cherlawą staruchę o pomarszczonej twarzy” (s. 45) i wykradała dla niego pomysły innych pisarzy.
Być może w Opowieści karczmarza odnajdziemy odpowiedź na to, jak powstaje książka. Narrator jest tu bowiem „właścicielem tawerny nad Morzem Marzeń” (s. 58), stara się wyłapywać ludzkie pragnienia, tworzy postaci rozmówców, a na koniec zapisuje wzorce snów: „Marzenie obleka się w kształt – potem może wykiełkować z niego fragment poczytnej powieści lub popularnej piosenki, a w najlepszym razie – przerodzić się w drzewo prawdziwego, ludzkiego losu”.
W kontekście relacji damsko-męskich pojawiają się różne impresje. Raz kobieta jest ewidentnie zła – przykładowo w opowiadaniu Jak kot z psem. Niekiedy narrator odwraca (!) rzeczywistość i przypuszcza, że wszyscy mężczyźni są „[...] dyslektykami, którzy czytają świat, nie dostrzegając oczywistych powiązań i snując daremne analizy?” (s. 29).
Innym razem Maciejewski wysnuwa teorię o Krainie nigdy, gdzie żyje się nieskończoną ilość razy, prawdziwa miłość oznacza największe szczęście, a marzenia spełniają się w niedwuznaczny sposób. Natomiast w Gorzkiej kawie znowu podejmuje odwieczny motyw miłości – ani słodkiej, ani gorzkiej... Zajmujące jest tu przejście od napięcia przez wynurzenia neuronalne, aż po bezsmakową prawdę: „Zapomniałem posłodzić!” (s. 35).
Niekiedy jego bohater toczy „codzienną walkę z obłędem” (s. 94), innym razem widzi we wszystkich nieprzyjaciół, albo zastanawia się nad swoim miejscem na ziemi. Ma w zwyczaju rozmyślać nad kruchym przemijaniem i marnością życia. Często pojawiają się u niego zaburzenia percepcji, czemu stara się przeciwdziałać w formie terapii bądź autoterapii na przykład przez wyparcie z siebie wykrzywionej z bólu twarzy. Może też cierpieć na depresję, wsłuchując się „[...] w burze przetaczające się gdzieś w głowie” (s. 49).
Z kolei kobietę Maciejewski przyprawia o dysocjacyjne zaburzenie tożsamości, wywołane na skutek urazu psychicznego. Dość literalnie tęskni ona za swoją drugą tożsamością – „Tęsknię. Za. Nim” (s. 66). Inne, piękne konstatacje kryje w sobie Dopomóż o świcie: „Kiedy jest już naprawdę źle, idę do lasu i krzyczę. Czasami po mojej twarzy spływają wtedy łzy, jakby utracona nadzieja kryła się w mokrym dotyku samotności” (s. 40). Choć i tak za chwilę prosi o pomoc: „Pomóż mi wyjść z tego lasu, gdy już nadejdzie świt. Nie chcę tu być”.
W tomie odnajdziemy też mnóstwo przerysowanej ironii – narrator kupił nawet „[...] na wyprzedaży przecenioną nadzieję, jako że sezon na cnoty główne niedawno się skończył” (s. 23). Nie był to jednak produkt pełnowartościowy i w związku z tym zaczął rozpaczać nad tym, że nie zdecydował się na miłość... W innym tekście łyżeczka powróciła do swojego ulubionego zajęcia – łyżeczkowania. Co więcej, w groteskowy sposób został przedstawiony problem narodzin: „Spadnie liczba stacji menopauzalnych w Polsce – bije na alarm niemowlę z ulicy Grodzkiej” (s.104). Zbiór jest więc skondensowany i przekrojowy, a autor snuje i dopowiada kolejne wątki. Wszystko się ze sobą pokrywa na zasadzie antytezy – miłość z nienawiścią, śmiech ze łzami, staroświeckość z technologią, a w końcu też infantylność z dojrzałością.
Po lekturze Dziewięćdziesięciu dziewięciu można stwierdzić, że Maciejewski należy do grona najbardziej utalentowanych pisarzy w Polsce. Potrafi bowiem nie tylko zatrważać, bawić i smucić, ale przede wszystkim przekazywać głębokie wartości. Autor postawił sobie dość wysoko poprzeczkę – przede wszystkim zamknięciem w określonej liczbie wyrazów całego spektrum zagadnień. Obejmuje ono między innymi problemy niepewnej przyszłości, magii techniki, zanikających wartości, postępującej samotności i utraconych marzeń.
Przedmiotem jego zainteresowania jest też sytuacja geopolityczna na świecie, choć niejednokrotnie robi on krok w tył i tęskni za przeszłością. Rozlicza się z nią, rozdrapuje (por. ang. drabble – grząźć) oraz wyciąga z niej wnioski na przyszłość. A harmonijność ugruntowanych zapatrywań Maciejewskiego na życie w ogóle znajduje odzwierciedlenie w tym zbiorze.
Agnieszka Narloch
Krzysztof Maciejewski Dziewięćdziesiąt dziewięć – http://www.wforma.eu/dziewiecdziesiat-dziewiec.html