copyright ©
www.qfant.pl 2011
Podobno było już wszystko. Fabuły, postacie, koncepty, prądy literackie, tematy i formy, ba, nawet koniec świata już był, tylko go nie zauważyliśmy – jako rzecze wieszcz nasz, Czesław Miłosz, ignorując przepowiednie Azteków. I co z tym fantem zrobić? Jak ugryźć? Pogodzić się z faktami i zakumplować z postmodernizmem, czy naskoczyć nań z widłami jak na diabła, który straszy nocami we młynie i dziołchy na złą drogę sprowadza?
Nie tędy droga, powiadam, albowiem nie taki diabeł straszny, jak go kiepski malarz malował. Najpierw trzeba poznać, dopiero potem przystąpić do pryskania święconą wodą.
Młoda polska literatura czerpie z wielu źródeł i bawi się intertekstualnością – z różnym skutkiem, ale zwykle bez kompleksów, bo gra komputerowa, serial, notka na blogu czy popularna reklama, to przecież elementy współczesnego życia. Okres buntu i naporu dawno już minął. Nie szokują nas scenki rodzajowe z życia dresów (ach gdzie te czasy, gdy toczono batalie o powieści Masłowskiej!) ani zabiegi formalne w rodzaju adaptowania na potrzeby literatury pięknej SMS-ów czy e-maili. Wszystkie chwyty od dawna są dozwolone, a to czasami rodzi frustracje. I budzi tęsknotę za czymś, przeciwko czemu można by się znowu zbuntować.
Może przeciw rutynie, tym samym czynnościom (najczęściej nielubianym), wykonywanym bezrefleksyjnie, w tych samych godzinach? Albo przeciwko codziennym informacjom, aplikowanym widzom przez media? Lub przeciw „rzyganiu cytatami” – postawie, uznawanej za szczyt intelektualnego obycia? Zdarza się, że bunt przybiera nieoczekiwane formy i przynosi zupełnie nieoczekiwane skutki, pozytywne lub wręcz apokaliptyczne. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do świeżo wydanego dyptyku minipowieści autorstwa Łukasz Drobnika.
Witamy w świecie ponowoczesnym!
Życie bohaterki „Cunninghamelli” toczy się między domem a pracą w
call center. Dom, praca, dom, praca, kawa z przyjaciółką, winda, kolorowe czasopismo, winda, dom, praca, dom, Internet, nowy przepis na kurczaka, dom, praca, gra komputerowa... Całym jej światem jest blok, niekończący się moloch o tysiącach pięter, zamienionych w biura, parki, puby i inne obiekty, charakterystyczne dla miejskiej przestrzeni. Nikt nie próbuje szukać wyjścia, chociaż dostępu do niego nie broni żaden cerber ani technologia rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Na parterze podobno jest dworzec, można wsiąść do pociągu i odjechać w siną dal, ale po co, skoro żyjemy w najlepszym z możliwych światów? Zresztą, za oknami widać tylko kolejne bloki, do złudzenia podobne do tego, w którym mieszka Ellery i jej chronicznie bezrobotny mąż, więc można wątpić, czy istnieje jeszcze coś do odkrywania. Kobieta nie do końca wierzy w taką teorię, ale żeby nie myśleć zbyt wiele, dla własnego dobra, ucieka w świat gier komputerowych, kolorowych czasopism, drobnych ploteczek i nie do końca niewinnych flirtów. Mimo to, nie potrafi uwolnić się od wrażenia, że coś jest nie tak. Albo z nią, albo z rzeczywistością, która do złudzenia przypomina odcinek jakiegoś serialu.
Na przykład „Doctor Who”, ale akurat na takie skojarzenie Ellery nie wpada. A szkoda, bo mieszkańców bloku zaczynają atakować rośliny. Teoretycznie niezbyt groźne i dobrze znane, takie jak pomidor czy papryka – w praktyce rozrywające ludzi na strzępy. Wszystkie pochodzą z rodziny psiankowatych, co, być może, ma fundamentalne znaczenie dla fabuły. A być może nie.
W „Nocturine” trafiamy w sam środek apokalipsy innego rodzaju. Otóż Poznań tonie. Trudno powiedzieć, czy w wodzie, w pikselach, czy w czarnych, pączkujących sześcianach, ale fakty niezbicie wskazują, że miasto zmierza ku finałowi. Szóstka młodych ludzi, e-mailowych „wybrańców”, połączonych pajęczyną wzajemnych relacji, musi stawić czoła zagrożeniu i doprowadzić apokalipsę do (nie)szczęśliwego końca. Przed każdym z nich piętrzą się trudności: prywatne potwory do pokonania, bariery do przezwyciężenia, bliscy do uratowania. Czy bohaterowie utworu Drobnika utoną wraz z całym miastem, czy może uda im się utrzymać na powierzchni?
„Nocturine” to opowieść z pogranicza snu i jawy, poetycko-surrealistyczna proza, która działa na czytelnika jak narkotyk – czasem odurza, innym razem odrzuca, przede wszystkim zaś intryguje i wciąga pod wodę aż po czubek głowy. Prawa fizyki i logiki zostają zawieszone, tutaj nic nie jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka. A jednak dobrze znamy ten dziwny świat, wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, i rozpoznajemy siebie w wykreowanych przez autora postaciach.
Można odrzucić próby interpretacji, zdać się na instynkt i wybrać narkotyczną wędrówkę w głąb nieznanego lądu, ale można też – a im więcej czasu mija od lektury powieści, tym większą mam na to ochotę – pobawić się w poławiacza złotych samorodków. Oczywiście wszystko już było (wszystko to Matrix): zostało powiedziane, wyklikane i puszczone w eter, ale obrazki, poukładane w innej kolejności, pozwalają przecież odkryć zupełnie inny sens. Łukasz Drobnik nie zadziwia i nie szokuje, jego proza wpasowuje się po prostu w aktualnie obowiązujący trend (wielkomiejskość, młodzi-zagubieni, oniryzm, eksperymenty formalne), potrafi jednak powiedzieć o czasach współczesnych wiele interesujących rzeczy. To bystry obserwator, dostosowujący materię słów do własnych potrzeb, do potrzeb fabuły, problematyki. Korzysta z różnych źródeł, miesza i przyprawia, tworząc wartą uwagi, po gombrowiczowsku skomponowaną, całość. Jaki jest nasz świat? Jacy ludzie nas otaczają? Co można powiedzieć o współczesnej kulturze? Czasem trzeba pobiec na sam skraj surrealizmu, żeby zdobyć odpowiedzi na takie pytania.
Natalia Bilska
Łukasz Drobnik
Nocturine. Cunninghamella –
http://wforma.eu/12,nocturine.-cunninghamella.html