copyright © www.latarnia-morska.eu 2019
Słowo odsłania – kiedy zdaje sprawę z tego, co jest, ale też zasłania – bowiem nie rzeczą jest, lecz jej nazwą zaledwie. „Spowiadania i wypowieści” Artura Daniela Liskowackiego nie są zwykłym zbiorem opowiadań, choć da się tę książkę tak czytać, osobno brać do degustacji poszczególne nowelki, szkice, obrazki i fabułki, osobno smakować ich rozmaite gorycze. Jednak już frapujący spis treści zapowiada strukturalną złożoność i jednoczący zamysł całości. Rozdziały i podrozdziały, kody i numeracje, wszystko to sugeruje niejednoznaczny i niejednotorowy mariaż (albo i mezalians) jedności z wielością. Poprzedzające opowieść motta zapowiadają, że za temat autor obrał tę podejrzaną formę bytu, dla nazwania której ludzie wymyślili zaimek „ja”. Mamy tu opowieść wstępną i opowieść-puentę, a pomiędzy nimi trzy zwarte cykle: cykl mały pod tytułem „Wielkie Spa”, cykl duży tytułowy i cykl średni dwuczęściowy – oraz jeden cykl rozwarty: trzy przerywniki, „kody”, układające się w opowieść o Początkach. Wiem, nie wyrażam się jasno, ale też ów jednoczący zamysł skrywa się w mroku raczej niż w świetle. Mniej więcej trzydzieści historyjek (bo różne mogą być sposoby ich policzenia), a jednym z nieoczywistych zadań czytelnika jest rozpoznać to spoiwo, „arche” tej książki.
Wymyślanie historii jest stwarzaniem świata. Trzeba to sobie uświadamiać, w przerwach, w „kodach” słuchanej narracji. Gdzieś bije źródło. Świat jest opowieścią, więc opowieść jest demiurgią, powoływaniem do istnienia, magią. Wymaga zaklęć (na przykład: „gadaj pociąg, gadaj statek...”, i zaczyna się bajka). Jeśli nosisz walizkę z trumną i fortepianem, jeśli jesteś pisarzem: aojdem, wajdelotą, profetą czy innym bajarzem, to znaczy że zostałeś wtajemniczony, że doświadczyłeś „Początku”, obrzędu inicjacji, choćby nim było pójście z przyszywanym dziadkiem do lokalu z wyszynkiem, w anonimowym miasteczku, na twojej prowincji, w glebie, którą karmią się twoje korzenie.
Zrazu, w opowiadaniu-listelu „Szanowny Panie A.”, autor zdaje się zmierzać w autoszyderczą i afabularną stronę i stawia czytelnika w dwuznacznej sytuacji podglądacza, obserwatora cudzej prywatności, czytającego – kiedy nikt nie widzi – cudzą korespondencję. Jednocześnie niczym Kubuś Fatalista odwleka przejście do fabularnej rzeczy, wystawiając na próbę czytelniczą cierpliwość. A na przykład trzecie opowiadanie nosi tytuł, być może nieco zalotny: „Nikt nie czyta opowiadań” (tytuł całego cyklu: „Wielkie Spa”, oznacza wielkie spalenie książek!), i zaczyna się metaliteracką refleksją. Dalej będzie inaczej, Liskowacki wie dobrze, że istotą pisarskiego rzemiosła jest podarowanie światu dobrze opowiedzianej historii. Żeby było ciekawie, musi się wydarzać. Więc historia Miłosława Jerzyka, podobnie jak większość „Spowiadań i wypowieści”, skrojona jest z szyderczym humorem, realistyczną wprawą i nieodzowną posypką udręki.
Czytelnik otrzymuje w tym grubym kwadratowym tomie (okładka niezawodnego Rafała Babczyńskiego: krzesło w pustym pokoju, bezładny desant papierowych łódeczek ze słów, odrobina światła zza kadru...) powiastki nasycone zdarzeniami składającymi się w obraz życia, które jest jednym wielkim faux-pas. „Epizody błahe, jak drobina pyłu spod sandałów”. Bohater Liskowackiego to ktoś, kto wygrał kasting do serialu pt. „Znowu w życiu mi nie wyszło”. Tropem tych zdarzeń idzie wstyd, ot, co się wydarza. „Chujowe miałeś życie”, ot co najczęściej do głowy przychodzi na zjazdach absolwentów.
Arystoteles w „Poetyce” powiada, że literatura to mimesis, naśladowanie rzeczywistości, która najpierw jakoś jawi się w artystycznym zamyśle, gdzieś w głowie pisarza. Trzy są możliwe sposoby tego naśladowania.
Najpierw – naśladowanie świata takiego, jakim jest. I Liskowacki robi to, nasycając swą anegdotę realiami, dociekliwą psychologią, znajdzie się nawet skromnie dawkowana polityka, peerele, stany wojenne i dzisiejszości (na szczęście bez plemiennego zacietrzewienia). Nie jest to jednak (nie tylko, nie przede wszystkim) pokoleniowy rozrachunek. A bywalcy dużych i małych miast z przyjemnością rozpoznają topografię wielu scen (Szczecin to naprawdę miasto z charakterem!). Ale czy można być tym, kto daje świadectwo prawdzie, skoro świat nie ma właściwości, jest pustką, a tuż za granicą skóry trwa nieustająca inwazja niemocy? Jaka narracja podoła zadaniu opisania ludzi, którzy „nie różnili się od siebie, a niektórzy nawet ode mnie”?
Potem – naśladowanie świata takiego, jakim być by mógł. Surrealizm, małe eksplozje fantazji, drzwiczki do groteski, konstruowanie motywów sugerujących, że rzeczy świata tego są maskami świata innego, ukrytego, skrywającego sensy za metaforyczną zasłoną. Miłośnikom kreacyjnej wolności Liskowacki dostarcza wiele fantazyjnych przekąsek. Duch Cortázara w nowelce „Ślady kopyt”, gdzie bohater staje na progu odkrycia, że nie istnieje, podobnie jak koń, który „może siedzi przy stole, miesza owsiankę, kroi twaróg, zalewa herbatę wrzątkiem”. Piękna dziewczyna na plaży, z włosami spiętymi w kucyk, który „na jej karku zarżał cicho”, czyta kawały o Żydach. A woda była „tak zimna, że przy pierwszym kontakcie oszroniła mi brwi” (Tu uwaga historyczna: to zdaje się Kserkses pod Salaminą, a nie Kaligula, kazał wybatożyć morze).
I wreszcie – naśladowanie świata takiego, jakim być powinien... Lecz jaki powinien być świat? No w każdym razie nie taki. To w prowincjonalnej Arkadii, w przysypanej piachem szufladzie pamiątek może mieści się „świat, w którym wszystko było takie, jakie być powinno, czyli zupełnie inne niż jest”.
Środek, rzec zapewne można: trzon, a może pestkę książki stanowi tytułowy cykl „Spowiadań i wypowieści”. Nie, autor nie produkuje tu wielu neologizmów ani nie nadużywa słowotwórstwa. Myślę, że ten tytuł, jak niejeden motyw tej książki, zasłaniając odsłania, to znaczy na zawartą tu prozę nakleja etykietkę konfesyjną, osobistą, jednocześnie się od tej konfesyjności dystansując. Okrywa szczerość karnawałową maską, bierze ją w cudzysłów. Piętnaście fabularnych szkiców składających się na ten centralny cykl łączy pierwszoosobowa narracja, powracające retrospekcje, bohater skłonny do gorzkiej literackiej autorefleksji, pozorna banalność zdarzeń: „Nie działo się nic. Zupełnie nic. I z każdą chwilą nie działo się coraz bardziej”. Mimo wszystko narrator zdaje się sugerować, że jest coś jeszcze, coś więcej, jakby dało się, jak na zamrożonej szybie, wychuchać w tym banale prześwit, wyjście z jaskini, okno do piękniejszego, może prawdziwszego świata. Jak u Schulza, który potajemnie patronuje wielu miejscom tej prozy: „wiśnie, czarne porzeczki, maliny, jeżyny, śliwki wypełniały słoje jak misję. I stojąc na parapecie, syciły słońcem – przenikającym szkło – swoją przyszłą nieśmiertelność”.
Opowieści Liskowackiego, oprócz tego, że są dobrze skrojonymi fabułami, „nowelami przykładnymi”, nie opierają się pokusie dygresji, odbiegnięć i wzlotów poza świat przedstawiony – w refleksję, w mylne tropy, w grę z wykreowanym odbiorcą, w deziluzję i metatekst. Narrator (i towarzyszą mu w tym niektórzy bohaterowie) łapie każdą okazję, żeby poigrać dwuznacznością słów. Uporczywość tej zabawy daje do myślenia. „Widzę tylko jego profil. Równie typowy, jak na Facebooku. Podzieliłem jego wzruszenie, nie angażując w to ramion. To nie wchodziło w grę. W grę, w którą wciąż grałem. Rogowe okulary diablo ciężkie ze względu na rogi. Butelki po winie i karze”. I tak dalej, i tak dalej. Znaczenie słów, znaczenie rzeczy, ludzi, zdarzeń – wszystko to nabiera płynności, nieokreśloności. Co było, co nie było, jak jest, jak nie jest.
Rolę metatekstu spełnia tu zwłaszcza trzeci, dwuczęściowy cykl: „Wspomnienia z literatury i okolic”. Uważaj, czytelniku, zostaniesz przewleczony przez życie literackie, przez środowisko, które bardziej jest na niby, niż jest. Nie ma już Domu Pracy Twórczej w Oborach, razem z tym przytuliskiem pisarzy-mastodontów wymarła stara literatura, stając się w warstwą geologiczną. Czy mylę się wyobrażając sobie, jak pod podłogą ciężkie powieki unosi truchło Jarosława Iwaszkiewicza? Wiele jest, wyrażonego wprost i nie wprost, wywoływania literackich duchów w tej książce. Narrator preferuje Jula, nie Mickiewicza, choć w młodości to była raczej „Ferdydurke faszerowana Witkacym ze szczyptą Ionesco”, strzyże uchem „na dźwięk słowa ‘cynamonowe’”. I na dobry początek: „Ach ten Fredro! My wszyscy z niego”. Nie wierzmy Liskowackiemu, kiedy mówi, że być pisarzem to „nie brać za nic odpowiedzialności. I opowiedzieć, niechby tylko sobie, o tym, co mnie nie spotkało”. Świadomego swej marności bohatera-pisarza widzimy „przycupniętego na brzegu klozetowej muszli, jak Calineczka na brzegu nenufaru”. Powstanie z kibla skończy upadkiem w przepaść. A jego koncept, że ten czy inny jego upadek jest upadkiem polskiej literatury, ktoś nieuchronnie (co gorsza po niemiecku!) skwituje pytaniem: „Za kogo on się ma?” Wychodzi ze stołówki obok stolika jedzących żurek wesołych emerytowanych literatów, z głową gdzieś na wysokości ich łokci.
Jest w tej prozie wiele miejsc, które urzekają poetycką zwięzłością, tam gdzie udana metafora wiąże słowa w celny, chwytający sedno węzeł, a brzmienie słów towarzyszy ich sensowi harmonijnym rytmem i melodią. „Bezwstydnie cierpka, a zarazem duszna woń lata”, tak. „Morze nocą nie szumi, ale dyszy” (sprawdziłem!). „Krzewy stroszyły się, chowając martwą nagość pod złudzeniem sennego rozczochrania”. I akapit, któremu dałem Grand Prix na mojej liście osobistej: „Szedłem do falochronu, popatrzeć jak kormorany suszą sobie krzaki pod pachami. Były jeszcze brzydsze ode mnie i czuły się z tego powodu dumne. Zafajdały cały zagajnik za przystanią; jego martwe drzewa stały w szronie gówien, jak wypalone suchym mrozem. Ale tu, na bezludnej jeszcze plaży, wstawał dzień. Wciągałem go łakomie w nozdrza i wpatrywałem się w połysk marszczonej dreszczem fali”.
Jednak tym, co mnie trafia najmocniej (w środek gustu i w środek serca) nie jest dojrzałe literackie rzemiosło, panowanie nad językiem, warsztat godny starego mistrza. Owszem, z przyjemnością wyjadam z tego epickiego tortu liryczne rodzynki. Lecz ważniejsze jest znawstwo życia, człowieczy dar współprzeżywania. Kiedy Liskowacki nie szydzi, lecz zabiera głos serio, w naprawdę ważnych sprawach, na przykład opowiada przemijanie, wchodzi w wewnętrzny świat starych ludzi, w ich osobiste intymne ciemności, chowane bezradnie za maską gry i ironii, która, jak każda prawdziwa maska, zasłaniając odsłania – co dowodzi, że to się nigdy nie skończy, ta nasza bezradność, niedojrzałość, nieznajomość siebie. Kiedy tym, co zostawia, jest obraz dwóch dziewczynek, które przez brudne mokre miasto niosą śnieg, i przypomina się pierwsze zdanie „Stu lat samotności”. Kiedy domyka swą opowieść „Wędkami” – opowiadaniem-puentą, które wypływa z komnaty tajemnic, z wnętrza i głębokości, i przemawia dojmująco, namacalnie, aż boli (Z podobną mocą o łowieniu ryb umiał mówić tylko Hemingway, w „Rzece dwóch serc”).
Bolesny temat ojcostwa w świecie bez ojców, wołanie o „powrót taty”. Obmacywanie i dezintegracja tożsamości. Retrospekcja i teraźniejszość. Zgubione rzeczy. To, co jawne, i to, co ukryte. Wszystko zgubione. Smaki i niesmaki, tracone i odnajdywane. Ja i nie ja, świat i nieświat, fikcja i niefikcja, literatura i milczenie, pourywane korzenie, gdzież prawda w tym mroku? Czekamy „na światło, które przepuści nas na drugą stronę”. Czy jest gdzieś, w tej ciemności, jakaś jasność? Chyba tam dalej – poza słowami. „Wszystko, co zostało ofiarowane, przyjąć właśnie tak, bez łaski słowa. Wovon man nicht sprechen kann, darüber muss man schweigen”.
Wojciech Czaplewski
Artur Daniel Liskowacki Spowiadania i wypowieści – http://www.wforma.eu/spowiadania-i-wypowiesci.html