copyright © "ProArte" 2014
Istnieją książki, które nie wiadomo jak sklasyfikować pod względem gatunkowym. Trudno jest orzekać, czy jest to ich wadą, czy zaletą. Można bowiem powiedzieć, że świadczy to o ich nieschematyczności i wynikającej z niej oryginalności lub też, wręcz przeciwnie, zarzucać im wewnętrzną niespójność, a autorom niesprawność warsztatową. Daleki jestem od decydowania, które z tych dwóch stanowisk ma większą słuszność, dlatego najbezpieczniej będzie nie wartościować tej cechy zbioru Kawa w samo południe.
Jest to zbiór dziesięciu opowiadań, a przynajmniej tak sugerują wydawcy i autor w podtytule. Ja jednak nie znajduję w tych tekstach cech świadczących o tym, że są to bardziej opowiadania niż reportaże, felietony czy też luźne notatki z jakiegoś pamiętnika. Nie sposób tutaj dopatrzeć się jakiegoś klucza, który by tę nieokreśloność uzasadniał, poza tym jednym, że po lekturze przynależność gatunkowa owych utworów okazuje się zupełnie bez znaczenia, a nawet niemożliwa przy opisywaniu wydarzeń w nich przedstawionych. Być może świadczy to o pewnej przewrotności autora, który w podobny sposób zaniedbuje wiele innych rzeczy, nie podając przy tym żadnego credo, tak jakby chciał przedstawić się jako twórca nieporadny. Czytelnik może łatwo ulec temu złudzeniu, jednak po przeczytaniu zbioru do końca, zorientuje się zapewne, że jedyne zarzuty, jakie mógłby postawić autorowi, dotyczą rzeczy nieistotnych z punktu widzenia wymowy dzieła.
Bohaterem wszystkich tekstów jest polski student przebywający na terenie Bośni i Hercegowiny w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, a więc tuż po wojnie 1992-1995. Na Bałkanach przebywa on w ramach stypendium i jest członkiem międzynarodowej grupy artystycznej, która razem z twórcami miejscowymi przygotowuje wieczory poetyckie i performance’y. Ich największym projektem jest utworzenie czasopisma kulturalnego „Album” – pierwszego w powojennej rzeczywistości całkowicie apolitycznego periodyku.
Akcja każdego z opowiadań koncentruje się na określonym wyimku ze zwykłej codzienności powoli klarującej się społeczności. Jej działalność artystyczna jest jedynie tłem dla ukazania, w jaki sposób ci ludzie żyją obok siebie, bawią się razem, jak przeżywają śmierć przyjaciół w wypadku drogowym, jakie napięcia zachodzą w grupie po przypadkowej konfrontacji Serbów i Chorwatów, w tej pokojowej atmosferze, w której jednak wciąż wyczuwa się napięcie związane z tak niedawnymi konfliktami.
Łukasz Szopa nie podaje w toku narracji żadnych szczegółów projektów, nad którymi grupa pracuje, nie rozwija enigmatycznych skrótów funkcjonujących w żargonie przyjaciół zapewne jako nazwy miejsc ich spotkań czy siedzib organizacji pozarządowych, pod których protekcją są cudzoziemcy (w tym główny bohater). Autor nie zarysowuje również kontekstu politycznego opisywanych wydarzeń, nie tłumaczy części wypowiedzi wplatanych w niektóre dialogi w języku bośniackim. Skutkuje to pewnym zagubieniem czytelnika i na początku może budzić jego opór. Mimo tego chaosu, wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami, zaczyna się klarować w jego umyśle jakaś nieokreślona, efemeryczna spójnia. Pomimo tego, że może nie wiedzieć, o czym bohaterowie dokładnie rozmawiają, czasem nawet, co właściwie robią, nabiera poczucia, że udało mu się uchwycić istotę lektury; mimo wielu niewiadomych, jego zainteresowanie tylko wzrasta.
Zbiór Szopy jest przede wszystkim portretem grupy młodych ludzi, do których powoli dociera, że są bałkańskim straconym pokoleniem. Autorowi doskonale udało się uchwycić ten niepowtarzalny nastrój traumy, w którym, w jakiś heroiczny sposób, pomimo wszechobecnego poczucia głębokiej pustki, ludzie wciąż starają się wzbudzić w sobie żywe emocje. Ci młodzi artyści wiedzą, że ostatnie wydarzenia zmieniły, może nawet zanegowały wszystko, mimo to jednak wciąż stawiają sobie cele, mają zapał do tego, by „budować”. Wydaje się, że stan ten można zaobserwować tylko jako bezpośrednie następstwo wojny. Wojna nie funkcjonuje tu jako wspomnienia weteranów, wojna to jest to, co się działo tutaj wczoraj
Najbardziej niezwykły jednak jest proces asymilacji samego bohatera. Zostaje ciepło przyjęty przez miejscową „bohemę” artystyczną, nawiązuje przyjaźnie, zakochuje się. Wydaje się jednak, że zawsze będzie odgraniczony od społeczności tym, że jest „z zewnątrz”, a więc: jest tym, który „nie przeżył” tego, co oni. Zdaje się, że właśnie najważniejszym punktem wymowy Kawy w samo południe jest ukazanie pozorności tego rozgraniczenia. Z samej obserwacji działań bohatera czytelnik sam dochodzi do wniosku, że zaczyna on przejmować traumę swoich przyjaciół, ich przeżycia stają się jego przeżyciami, mimo że nie był ich świadkiem. Obserwujemy, jak stopniowo Bośnia i Hercegowina staje się jego ojczyzną za granicą.
W kontekście takiej, jak zaprezentowana wyżej, lektury zbioru Szopy, trudno ze wspomnianej już „niedbałości” tekstów czynić autorowi zarzut. Stwarza to jednak ryzyko popadnięcia w pewną pułapkę nadinterpretacji skutkującej zbyt prostym usprawiedliwianiem rzeczywistych niedociągnięć dzieła: ciężko odróżnić to, co jest błędem od tego, co jest częścią manifestu autora, w którym zdaje się on wskazywać, które z elementów świata przedstawionego są istotne pod kątem ukazania klimatu powojennej Bośni i Hercegowiny poprzez negację wszystkich pozostałych.
(...) Szopa w swoim zbiorze nie tylko stworzył ciekawy i oryginalny motyw Polaka chcącego poznać od środka powojenną kulturę bałkańską, ale również ujął to w formę o tyle specyficzną, że nie przykroił swoich tekstów do ram żadnego ze znanych potocznie gatunków. To jego programowe niedbalstwo okazało się pewną propozycją holistycznego przedstawienia tego, jak „idziemy ulicą”, „oddychamy miastem”, „jesteśmy w jakimś miejscu”. Niezależnie od potknięć stylistycznych czy, ewentualnie, formalnych, Szopa okazał się mistrzem kreowania nastroju.
Gerard Ronge
Łukasz Szopa Kawa w samo południe. Opowiadania bośniackie – http://www.wforma.eu/29,kawa-w-samo-poludnie-opowiadania-bosniackie.html