copyright © http://salonliteracki.pl 2015
Najnowsza proza Łukasza Suskiewicza jest bez wątpienia książką wartą uwagi (może jednak rozbić się o pewien istotny problem). Otóż, otrzymujemy nieskomplikowaną i brzmiącą niezwykle znajomo historię o polskiej rodzinie, w której „głową domu” jest apodyktyczna i wszechwiedząca matka dwóch synów, żona „nieudacznika”, wiecznie zdegustowana i niezadowolona kobieta, która pragnie dla „wszystkich jak najlepiej”, uparcie twierdząc, że nie jest „taka żeby ludziom przyszywać łatki [...] jestem zbyt wyrozumiała”. W restauracji nie zostawia napiwków, bowiem zawsze znajdzie się powód, który skutecznie ją od tego zamiaru odwiedzie: albo jedzenie jest niesmaczne, albo kelner nieuprzejmy. Z niechęcią odwiedza lekarzy, przepisujących – jak twierdzi – najdroższe lekarstwa, a co gorsza, nie okazujących pacjentom należnego zainteresowania, ponadto sprawiających jedynie wrażenie wnikliwie analizujących wyniki badań. Jedynym i godnym zaufania lekarzem jest jej mieszkający w Szwecji syn...
W tej rodzinie nawet o sprawach zupełnie nieistotnych, wręcz błahych albo – z drugiej strony – wymagających taktownego przemilczenia, nieustannie mówi się, niezmiennie coś się wywleka, nieprzerwanie miele się ozorem, a najlepiej – nie inaczej! informuje się możliwie najszybciej, za pomocą i przewodnictwem telefonicznego kabla. Znamienne, że to wzmożone gadulstwo cechuje właśnie matkę, która na adresata tych konfesji i utyskiwań (a nawet zrzędzeń), często wątpliwej jakości i wartości, wyznacza syna (znajdującego się na wyciągnięcie słuchawki): „Moja matka rzucała mojemu bratu te wszystkie emocjonalne ciężary i rozłączała się, zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zanim zdołał wyjaśnić, że nie jest natrętem kiedy do niego dzwoni i że może dzwonić, kiedy tylko chce, moja matka rozłączała się, gdy tylko powiedziała, co miała do powiedzenia, ponieważ telefon do Szwecji nie był za darmo jak do mnie [...]”. Przykładowo, spotkawszy siedzącego na chodniku, nietrzeźwego chrześniaka Olka z „dobroci serca” postanowiła zabrać go do domu, lecz jego reakcja okazała się o tyle zaskakująca, że zamiast oczekiwanych podziękowań, usłyszała od niewdzięcznego drania, by: „odpierdoliła się na zawsze”. Ten cokolwiek wstrząsający incydent, wszak wystawiona została na pośmiewisko obcych osób, postanowiła przekazać dalej: „Jeszcze tego dnia zadzwoniła do każdego, do kogo mogła, zadzwoniła do swojej siostry (matki mojego kuzyna) i do żony mojego kuzyna, które z pewnością wielokrotnie już tę historię przeżywały, i niekoniecznie chciały przeżywać ponownie, zadzwoniła do mnie i do mojego brata [...] Kiedy już wysłuchałem, co matka miała mi do opowiedzenia, kiedy już wysłuchałem komentarzy [...] i jak bardzo jest tym wszystkim zdenerwowana i poruszona [...] zadzwonił mój brat, by opowiedzieć mi o tym, co usłyszał od matki”... Podobnych i przyciągających uwagę sytuacji jest w tej książce znacznie więcej, co należy jednak wyraźnie zaznaczyć, nie ma w niej nic z obyczajowej komedii. W zachowaniu matki nie znajdziemy nic zabawnego wbrew pozorom; jej postać narysowana jest pewną ręką i wydaje mi się, że dużą zaletą konstrukcji postaci Suskiewicza jest wrażenie wiarygodności i autentyzmu postępowania bohaterów. Centralną postacią tej opowieści jest właśnie matka, czyli ta, której „życie jest udane”, i które jest przy tym „mniej spieprzone niż życie jej sióstr”. Dla kontrastu, a może i symetrii, w świecie przedstawionym mocno zaznacza swoją obecność syn-narrator, rzadko wypowiadający się, w zasadzie bardziej relacjonujący niż mówiący „od siebie”. Włączony w domowe problemy na mocy nigdy nie napisanej umowy staje się ich nieledwie jedynym adresatem, ale także formalnym uczestnikiem. Ulokowany pośrodku rozgrywających się scen z życia rodzinnego, choć dobrze potrafi przewidzieć reakcje matki, to jednak równie dobrze wie, że jego opór jest z góry skazany na emocjonalną porażkę, że niewiele może zrobić, bo w najlepszym wypadku rozmowa zakończy się histerią... Zatem nolens volens wysłuchuje potulnie zwierzeń (a właściwie skarg) dotyczących ojca, który: „nie potrafił zajmować się dziećmi”, który „mawiał, że chowam was na baby, a on o dzieciach nie miał zielonego pojęcia”, i który „nigdy w życiu nic dla rodziny nie zrobił”. Karmiony opowieściami z przeszłości mimowolnie połyka kawałek po kawałku, przejmuje od matki uwierające ją brzemię. Co ważne, wydalane przez matkę uzależniające toksyny, ta swoista transmisja, nie jest działaniem nieświadomym: o ile narrator, którego wiedza o rzeczywistości jest uwarunkowana treścią matczynych przekazów, gdzieś w strzępie świadomości rozpoznaje wysoką szkodliwość tych rodzinnych wtajemniczeń, to równolegle matkę usprawiedliwia (nazbyt empatycznie rozumie?), bo przecież ona „z perspektywy czasu, chce żeby to wszystko zostało powiedziane, chce, żeby ktoś w końcu dowiedział się, jaka była jej sytuacja [...]”.
Eksponowane w tytule „zależności”, skądinąd doskonale wyczuwalne w pulsie książki, mówią o zasadniczej niewspółmierności w przestrzeni rodziny, w obrębie której dochodzi do niebezpiecznego i w dłuższej perspektywie psychicznie obciążającego przesunięcia w relacjach matki i syna (wpływającego również na stosunki braterskie). Narrator, wsłuchując się w opowieści matki i brata, pozostawia je bez komentarza…
Ten symptomatyczny brak subiektywności, osobistego odniesienia, czy koniecznego w tych warunkach sprzeciwu, zdaje się być jego największym przekleństwem. Biernie poddając się obowiązującym regułom zostanie wchłonięty przez Lewiatana-rodzinę, zapomni o możliwości koniecznej i twórczej separacji, oferującej życie na własny rachunek i własną odpowiedzialność. Nie wydobędzie siebie własnego, przekreśli szanse... Podjęty przez Suskiewicza zamiar – wracam tu do początkowego akapitu tej recenzji – pokazania czytelnikom historii – rodziny pozornie funkcjonującej normalnie, budzi jedną wątpliwość. Trudno nie zapytać o możliwości (nośne) tematu, wydaje się bowiem, że dużo w kwestii rodzinnych układów i koligacji, zwłaszcza w ostatnich latach, powiedziane już zostało (m.in. Dawid Kornaga Rzęsy na opak, Zośka Papużanka Szopka). Jeśli więc autor chciał opowiedzieć o tyleż silnych, co destrukcyjnych relacjach rodzinnych, to na poziomie emocjonalnym, udało mu się to z powodzeniem. Jeżeli jednak pamiętać o sposobach pisania o rodzinie jako o podstawowym źródle opresji, tendencji dominującej w dzisiejszej prozie i jeśli właśnie przyjąć to inne kryterium: tematycznej innowacji oraz techniki prezentacji, to Zależności Łukasza Suskiewicz nie przełamują tych dominujących sposobów ujęcia problemu.
Pozostawiając jednak na boku te dociekania, koniecznie wspomnieć należy o gęstym języku tej prozy, o tej właściwości literatury, którą nie najczęściej spotyka się w tekstach współczesnych pisarzy. Zatem jeśli umiejętnie wykorzystane przez Suskiewicza klisze i schematy rodzinne, nie są wystarczającą zachętą, to z całą pewnością funkcję tę spełnić powinny walory inne: sposób obrazowania czy język książki. Pod tym względem autor wypadł naprawdę dobrze.
Angelika Łuszcz
Łukasz Suskiewicz Zależności – http://www.wforma.eu/zaleznosci.html