copyright © https://przegladdziennikarski.pl 2021
Karol (Czejarek): Zbyszku Szanowny, czy nadal mogę zwracać się do Ciebie po imieniu?
Zbigniew (Kosiorowski): Ależ Karolu, o co Ty mnie właściwie pytasz? To przecież wciąż ja, wprawdzie od niedawna z brodą, ale ten sam, mimo że i po covidzie. Jest dla mnie zaszczytem móc ponownie rozmawiać z Tobą!
Karol: Dziękuję Zbyszku, ja też przeszedłem w mijającym roku jakąś okropną grypę, z której jeszcze w 100 procentach nie wyszedłem! Cóż, starość nie radość, ale wracając do naszej rozmowy: dla przypomnienia – rozmawialiśmy już na tych łamach (13 listopada 2019 r.), po ukazaniu się Twojej znakomitej powieści „Zapadnia”. Jeszcze wcześniej, bo 17 marca 2017 r., pisałem recenzję z Twojego „Archipelagu pod żaglami”, teraz niecierpliwie czekasz (i ja też) na wydanie swojej kolejnej powieści o kresach. Powiedz, jaki będzie jej tytuł i dlaczego ciągle wracasz do tematyki kresowej? Czego jeszcze nie zdążyłeś powiedzieć Czytelnikom o czasach, które nadal żyją w Twojej pamięci?
Zbigniew: Tym razem (w odróżnieniu od „Kamienia podróżnego”) piszę o czasach poza moją pamięcią, bowiem akcja powieści „Zapodziani” toczy się głównie w latach 1914-1945 na Podolu (południowo-wschodnia Galicja), ale obejmuje też okres wcześniejszy, po 1863 roku.
Karol: Dlaczego sięgasz aż tak daleko wstecz?
Zbigniew: Gdyż tam przed blisko dwustu laty osiedli „praszczurowie” naszych rodzin i wielu z nich zapodziało się, zagubiło, przepadło, a nawet zatraciło... Właśnie tam, na Kresach Rzeczypospolitej, skąd się wywodzę.
Karol: Co to znaczy, że wielu członków tych rodzin gdzieś „zapodziało się”, a nawet – jak twierdzisz – „zatraciło”? Wyjaśnij mi (i naszym Czytelnikom), co konkretnie masz na myśli?
Zbigniew: Że dzisiejsze Kresy są już coraz mniej w pamięci osób, które powinny zdawać sobie sprawę z tego, co konstruuje ich tożsamość po wyzuciu z ojcowizny oraz po przesiedleniach. To jeden z przykładów, gdy utrata pamięci wnuków przyczynia się do zapodziania się ich przodków; rozpłynięcia w mrokach historii, jakby unieważnienia ich istnienia. Przez nieuwagę, lenistwo, pośpiech, lekkomyślność czy zapomnienie. Znam wiele przykładów zapodziewania się, a moja powieść poniekąd ilustruje jeden z takich historycznych procesów. Ty znasz jakby jego dalszą część, przedstawioną w „Kamieniu podróżnym”: polski chłopiec z Kresów wysiedlony na Dolny Śląsk, mieszka z Niemcami oczekującymi na przesiedlenie do... Niemiec...
Karol: Ja też z Niemca stałem się Polakiem! I potrafię wytłumaczyć się z tego, dlaczego zrywając (świadomie!) z niemieckim „urodzeniem się” – podobnie jak Twój narrator z „Kamienia” – starałem się uporać z tym problemem?!
Zbigniew: Ten starszy, co z niego wyrósł, w miarę upływu lat coraz dotkliwiej odczuwał zanikanie świata swoich przodków poukrywanych coraz głębiej gdzieś po zakamarkach historii, balansujących ledwie na marginesie jego snów o tamtych chłopcach z Monasterzysk, którzy przepadali; za szybko umierali jeden po drugim, a wszyscy tak samo byli oszczędni w słowach.
Karol: Co to znaczy: „byli oszczędni w słowach”?
Zbigniew: Podejrzewam, że bali się, kryli ze swoją przeszłością, by wiedza o niej nie przyniosła ich dzieciom nowych prześladowań. Cień Wielkiego Brata ciągle nad nimi wisiał. Pewnie zbyt długo. Niestety przeżyty świat skrywali, zabierali ze sobą. Pozostały blizny i znaki zapytania, które nie dawały spokoju. A propos blizn... Pierwotnie powieść nosiła roboczy tytuł „BLIZNY. My chłopcy z Monasterzysk”.
Karol: Wolałbym tytuł „Blizny. My chłopcy z Monasterzysk”, niż „Zapodziani”, ale mniejsza o tytuł, ważniejsza jest treść nowej powieści! Zapytam, czy „Narrator” to Twoje alter ego?
Zbigniew: W dużym stopniu, choć on taki nieco skomplikowany.
Karol: Dlaczego? Czy dlatego, że ów narrator wrósł w nadodrzański krajobraz, udomowił swoje już Pomorze Zachodnie, jego syn i wnuk są urodzeni w Szczecinie?! Przecież nie tak dawno jeszcze obaj nie mogliśmy się doczekać pokolenia urodzonego (po tych, którzy po wojnie zasiedlili, to znaczy zostali z Kresów przesiedleni w Szczecińskie), które by zaświadczało polskość owego krajobrazu w najbardziej naturalny sposób.
Zbigniew: W przypadku naszego narratora rzecz zdaje się nieco pogmatwana. W paszporty tych, którzy urodzili się po 45 roku w Szczecinie, wpisano już, że urodzili się w Polsce, czego nikt na żadnej granicy nie kwestionuje. Natomiast On, wyrabiając latem 2021 r. kolejny paszport przeżył swoiste „déjà vu” bywszego repatrianta z polskich Kresów.
Karol: Jak to?
Zbigniew: Gdyż urzędnik w biurze paszportowym zakwestionował zadeklarowane nie tyle miejsce, co państwo, w którym się urodził. Wyszło, że na Ukrainie. I tak nieźle. Bo w 1975 roku w kilońskim porcie (wówczas RFN) funkcjonariusz z emigrejszen po przejrzeniu jego paszportu pokpiwał kim on jest, skoro urodził się na terenie ZSRR?!
Karol: I jak na to zareagował? Choć mnie też kiedyś się zdarzyło, że wyrabiając nowy dowód osobisty – urzędniczka „w okienku” spojrzawszy na moje miejsce urodzenia, zapytała „w którym Berlinie pan się urodził – Wschodnim, czy Zachodnim?”, ale zostawmy to, wracam do pytania – jak zareagował na to ów narrator Twojej powieści?
Zbigniew: Zazgrzytał zębami; przecież przyszedł na świat w ojcowiźnie z kresowej Polski, kolejny raz zajętej/wyzwalanej przez Czerwoną Armię (bo 17.09.1939 r. i w styczniu 1944 r.). „Skoro tu pisze, że w ZSRR, to pewnie jest pan Rosjaninem, tak?” – zapytał Niemiec, na pierwszy rzut oka równolatek, i patrzył wyzywająco w oczy żeglarza ze Szczecina. „A pan, gdyby się, powiedzmy, urodził w Szczecinie, też w 1944., to w takim razie byłby Polakiem?”
Karol: A może ten Niemiec celowo chciał sprowokować Twojego bohatera?
Zbigniew: Chyba nie, gdyż po chwili zaczął się śmiać i dodał: „no tak, no tak, rozumiem”.
Karol: Chyba niczego NIE ROZUMIAŁ! Ale opowiadaj dalej, bo to ciekawe.
Zbigniew: A ja myślę, że w końcu pojął, iż z obu nas zakpiła historia! Gdyż po chwili ten oficer paszportowy (może zreflektowawszy się) dodał: „Ależ przypadek! Bo ja rzeczywiście jestem aus Stettin”! I wtedy zaprzyjaźnili się. Na długo.
Karol: Bomba!
Zbigniew: Z Waltherem „mój bohater” spotykał się potem wielokrotnie i w Kielu, i w Szczecinie. Z tej przyjaźni Walther miał więcej; odnalazł na Pogodnie dom nieżyjących już rodziców, później przywoził tu swoje dzieci i wnuki, które jakby nie rozumiały przywiązania dziadka do ogrodu wypełnionego polskimi kwiatami. Wtedy bodaj po raz pierwszy narrator zapragnął sprawdzić, czy przy domu jego dziadków w Monasterzyskach nadal kwitną malwy wzdłuż płotu, patrząc od rzeki Koropiec... Kiedyś ponoć Chmielnicki poił w niej konia, ponoć... A może w nieodległej Strypie? Niechby i w pobliskim Dniestrze, ale na polskim Podolu.
Karol: Rozpędziłeś się, Zbyszku, ściągnij cugle... Wróćmy na Wały Chrobrego w Szczecinie i do tego paszportowego biura, w którym rozpoczyna się nasza NIEZGODA na to, co tam się wydarzyło! Przypomnę: urzędnik zakwestionował Twój wpis dotyczący przynależności miejsca urodzenia do określonego państwa. Pouczył, co należy w tej rubryce wpisać, tak?
Zbigniew: Poczułem się tym dotknięty, choć ten nie patrzył wyzywająco, nie kpił, tylko tłumaczył: „proszę pana, takie są przepisy, i skoro teraz to Ukraina, to urodził się pan na Ukrainie”.
Karol: A Ty, co na to?
Zbigniew: Machnąłem ręką, bo i tak lepiej niż np. w ZSRR albo w Rosji. Więc ja (nie narrator) machnąłem ręką. Jednak ten cień rzekomej „przynależności” do ZSRR, znów odżył.
Karol: Jaki cień?
Zbigniew: Trudno zrozumieć ów problem komuś, kto nigdy nie miał bałaganu w paszportowych i metrykalnych papierach, choć ty Karolu, do takich „niekumatych”, jak się na wschodzie mówiło, nie należysz. My z Kresów zabranych nam przez Ruskich taką zadrę nosiliśmy i nosimy do dzisiaj. Ona powodowała różnorodne napięcia i lęki, niechęć i wrogość. I oby wygasła z ostatnim z nas.
Karol: Czy możesz to jakoś przybliżyć?
Zbigniew: Np. przez lata broniłem się przed możliwymi wyjazdami do ZSRR!
Karol: Dlaczego, przecież okazji miałeś sporo?
Zbigniew: Zaryzykowałem dopiero w 1987 roku. „Avots” – edytor z Rygi przetłumaczył na łotewski moją książkę i szykował do druku zbiór reportaży morskich „13° w skali Beauforta ”. Łotwa gdzieś na skraju olbrzyma-hegemona czyli Soviet Union, zdawała się inna od pozostałych republik, bardziej europejska, bliższa nam, a poza tym Ryga stała się właśnie tzw. „bratnim miastem” Szczecina. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ZSRR. Najpierw w wydaniu litewskim (5 godzin pobytu w Wilnie), a później łotewskim, co tłumaczył mi na polski (pod sosną Rainisa na Półwyspie Jurmala) wspaniały tłumacz Czesław Szklennik.
Karol: Miałem też zaszczyt poznania go; tego Polaka też z Kresów, ze Lwowa. Czy zgadza się?
Zbigniew: Tak, zgadza się. Połączyła nas wtedy wspólna lektura pokaźnej zawartości powieści Czapajewa (sprzedawanej w Rydze w niewyczerpanych nakładach, ale zawsze po 13.00) oraz podarowanych wówczas niepublikowanych w demoludach, zakazanych wierszy Achmatowej. Gdzieś przy dziesiątym rozdziale Czapajewa Czesław zapytał:
„A ty ile już razy byłeś w Monasterzyskach?”
Zawstydziłem się, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą:
„Bałem się tam jechać, może teraz się przełamię”.
„A czego się bałeś?” – drążył temat.
„Nie potrafię tego zdefiniować. Chyba nie zrozumiesz... Obawiałem się... No, jakby to określić...”.
„Że się po ciebie upomną, co?” – przerwał Czesław.
„Cholera, coś jakby... takie mgławicowe, atawistyczne obawy..., żeby nie kusić licha... A ty, ile razy byłeś w rodzinnym Lwowie?” – spytałem.
Czesław roześmiał się smutnawo i wychrypiał:
„Ani razu, moich wywieźli na Sybir, z rodziny nie został tam nikt, na cmentarzach też nie, dom spalony za okupacji niemieckiej – ciągnął nieco poirytowany – a po twoich, jakie ślady zostały?”
Sączyliśmy Czapajewa aż do dna w milczeniu, a ja postanowiłem, że w końcu przełamię się i pojadę do Monasterzysk.
Jeszcze wtedy nie domyślałem się, jak trudne czekają mnie wykopaliska. Wiesz, Karolu, takiej ahistorycznej, postkresowej metafizyki, nie da się chyba racjonalnie wytłumaczyć. Przeczytasz „Zapodzianych” i tam jest część odpowiedzi na Twoje trudne pytanie. Jedynie Czesław – w powieści – to zrozumiał i pojął bez słów, bo jego rodzina również się zapodziała...
Karol: Zatem po powrocie z Rygi pojechałeś WRESZCIE do rodzinnych Monasterzysk?
Zbigniew: Nie od razu...
Karol: Czekałeś aż wyjdą stamtąd Rosjanie i z twojego Podola zniknie Socjalistyczna Republika Kraju Rad?
Zbigniew: W samej rzeczy. Po roku 90. historia przyśpieszyła; galopowała niczym spieniony rumak Bohuna nad Dniestrem. Ale w końcu i ja tam dotarłem latem 2002 roku. Przy czym muszę zaznaczyć, że to była jeszcze inna Ukraina, niż ta dzisiaj, i nie taka, jaką sobie wyobrażałem przed wyjazdem na tę sentymentalną pielgrzymkę na Kresy. Stawała się z dnia na dzień studyjną antropologiczno-historyczną wyprawą do matecznika.
Karol: I co było dalej?
Zbigniew: Następnie przez dwadzieścia lat rekonstruowałem z odgrzebanych skorup traumatyczne losy mieszkańców powiatu buczackiego, skupiając się na tragicznym dla żyjących tam Polaków, Żydów i Ukraińców okresie dwóch światowych wojen (1914-1945). Potem dojrzewałem do zrozumienia tego odtworzonego obrazu międzywojennego tygla kultury, szperałem w dokumentach, pamiętnikach, gromadziłem unikatowe historyczne źródła, rozmawiałem z ostatnimi jeszcze żyjącymi Kresowiakami, męczyłem 92-letniego wujka tuzinami pytań i w końcu pojąłem, że zabrałem się do tej pracy za późno.
Karol: Zamierzałeś napisać reportaż historyczny?
Zbigniew: Rzeczywiście, miałem taki zamiar pierwotnie, co okazało się zadaniem nie do wykonania.
Karol: Dlaczego?
Zbigniew: Natrafiłem bowiem na zbyt wiele niewiadomych. Z tych niemożności zrodził się pomysł retrospektywnej kresowej powieści.
Karol: I bardzo dobrze, że tak się stało!
Zbigniew: Mogłem więc skorzystać z autorskiego prawa do fikcji, do kreowania, posiłkowania się wyobraźnią, literacką metaforą, ale wkomponowaną w wiarygodny splot przyczynowo skutkowy, gwarantujący prawdopodobieństwo tam, gdzie nie miałem pewności, jak było naprawdę. Bałem się, by któryś z naszych zapodzianych, a reanimowanych w powieści przodków, nie rozeźlił się na jakieś lekkomyślne, czy durnowate dyrdymały i nie kopnął mnie w zadek. Nadal nie wiem, jak oni zareagują, kiedy książka stanie się już faktem czytelniczym, kulturowym.
Karol: Domyślam się, BOISZ SIĘ, gdyż bohaterami powieści są twoi bliscy?
Zbigniew: I to przedstawiciele trzech rodów: Kosiorowskich, Niżyńskich i Piotrowskich. Ale nie tylko oni. Powieść jest wielopłaszczyznowa, w dwóch planach czasowo-przestrzennych, z wątkami wręcz ekstremalnymi, szpiegowskimi, batalistycznymi, na lądzie i w powietrzu.
Karol: W jakim sensie również w powietrzu?
Zbigniew: Nie byle jakim!
Karol: Wyjaśnij to!
Zbigniew: W tym celu wcześniej nauczyłem się nawet podstaw awiatyki, rodzajów aparatów latających, organizacji austriacko-węgierskich i carskich sił powietrznych oraz stosowanej taktyki w sierpniu 1914.
Jak już się nalatałem na lohnerach, robiąc powietrzny zwiad między Tarnopolem, Stanisławowem i Zaleszczykami, przyszła refleksja, że nawet tamte niemrawe dwupłatowce przemieszczają się za szybko; przemykałem jeno nad polami bitew, a tam niżej lała się krew, w okopach umierali żołnierze, a na polach cywile. Śmierdziało wojną, czego avionauci z Flik 1 nad chmurami nie czuli.
Musiałem zmienić optykę, znaleźć też inne osadzenie narratora, by dać mu stosowny czas na obserwację i rozróżnianie szczegółów. A do takiego celu nadawały się pierwsze balony obserwacyjne, korygujące ogień artylerii. Wypełnione łatwopalnym wodorem, z obserwatorami zawieszonymi kilometr nad ziemią i narażonymi na śmierć w pożarze po trafieniu powłoki zastygniętego w bezruchu cygara nawet pociskiem z nagana carskiego pilota, atakującego wrogie stanowisko obserwacyjne.
W pierwszych tygodniach tamtej wojny piloci c.k. latali jeszcze z szablami u boku, oczywiście na wypadek konieczności honorowego fechtunku w przestworzach. Bardziej zadziorni (bez kindersztuby) mogli ewentualnie rzucać w siebie kamieniami (choć na tym etapie „rozpoznawczym” jeszcze nie wypadało), ale już 12 sierpnia 1914 r. zdarzyło się, że carski lotczik nie dochował wcześniejszego savoir vivru i trafił austriackiego żołnierza cegłówką na dziedzińcu Fabryki Cygar i Tytoniu w Monasterzyskach. Tak więc gefreiter Zenek Hlawa był pierwszą ofiarą tamtej wojny, zanim jeszcze ruszyła ofensywa carskich armii.
Słowem narrator wyczuwał, że to ważniejsze i najbardziej dramatyczne dziać się będzie na ziemi. Nota bene – tego carskiego lotczika bez fasonu, zestrzelił nad ogrodem babci Katarzyny mój wujek Janek.
Karol: Z patyka?
Zbigniew: Tak było!
Karol: Niemożliwe! Opowiadaj dalej!
Zbigniew: Potem po dziewięćdziesięciu latach wysłał mnie z misją do Monasterzysk, żebym mu odkopał i przywiózł „śliczną dziewiąteczkę”, którą jako żołnierz AK w 1943 roku ukrył w rogu stodoły, „niegłęboko, z dwadzieścia centymetrów pod ziemią”, i narysował gdzie. Sprawa wydawała się nie do załatwienia. Przekonasz się, jak sobie z tym poradziłem?! Przeczytaj „Zapodzianych”!
Karol: Przeczytam na pewno! Ale tak pędzisz, że trudno za Tobą nadążyć! A w ogóle, to dawno o Tobie nic nie było słychać, dlaczego? Chorowałeś?
Zbigniew: Covid obszedł się ze mną dość obcesowo; korzystałem z dłuższego urlopu dla poratowania zdrowia, a do tego doszły problemy z oczami, operacja, i takie tam, banalne w naszym wieku ograniczenia. Minęło sporo tygodni, zanim wróciłem do biegania. Dopiero tu w połczyńskim sanatorium odzyskuję siły, rozpoznaję dawne krajobrazy i biegam po lasach. Bez kijków. Uwierzysz?
Karol: Szczerze mówiąc, nie bardzo! Ale skoro tak twierdzisz?... CIESZĘ SIĘ! Czy w związku z tym będziesz dalej pisał i wykładał na uczelni, na której dotąd „profesorowałeś”?
Zbigniew: Od pisania nigdy nie odstąpię, skrobałem w kajecie nawet wtedy, gdy miałem kłopoty z oddychaniem. Inaczej ma się sprawa z moim „profesorowaniem” w Zachodniopomorskiej Szkole Biznesu, z którą etatowo związany jestem od ponad 15 lat. Policzyłem, że w tym czasie wypromowałem około dwustu magistrów i kilka setek licencjatów. Rozstaję się z uczelnią ze smutkiem. Brakować mi będzie zwłaszcza rozmów, dyskusji z młodymi ludźmi, chociaż w ostatnim, pandemicznym okresie, o takie spotkania było trudno, kontaktowaliśmy się wyłącznie online. Fakt ten, że i w kolejnym roku akademickim nauczanie oparte będzie w części na metodzie hybrydowej i na różnorakich sposobach komunikacji internetowej – przyśpieszył moją decyzję. Postanowiłem oszczędzać oczy i zachować je do napisania jeszcze co najmniej dwóch, trzech książek. W tym jednej o charakterze naukowym, medioznawczym.
Karol: Myślę, Zbyszku, że dobrze zrobiłeś. Zapytam Cię w związku z tym, jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość?
Zbigniew: Wydanie „Metanoi”, powieści którą napisałem przed ponad rokiem, a będącej poniekąd zwieńczeniem moich poszukiwań sensów na zdradliwym oceanie życia. Z pozoru tylko, to temat morski. Przed miesiącem rozpocząłem konstruowanie „Retour”; morskiego kryminału, dłubię też przy opowiadaniu, które jestem winien Połczynowi, a wkrótce powrócę do „Czeluści”, snutej już od lat kilkunastu. Staram się ostatnio pisać codziennie do południa, przez dwie, trzy godziny. Dłużej nie wytrzymują oczy.
Karol: Znamy się już tyle lat... Pozwól więc na, powiedzmy, okolicznościowe wyznanie. Od dawna cenię Twoją twórczość; imponowałeś też wiedzą jako dziennikarz, szef „Polskiego Radia Szczecin”, a wcześniej redaktor naczelny Wydawnictwa „Glob”. Recenzując „Archipelag pod żaglami”, byłem też pod wrażeniem Twoich osiągnięć jako działacza sportu żeglarskiego, i to nie tylko na Pomorzu Zachodnim! Czy ta sfera Twojej aktywności jeszcze trwa, rozwija się?
Zbigniew: Komplement za komplement. Poznałem Cię jako nieprzeciętnego organizatora życia kulturalnego, guru w środowiskach twórczych i prekursora oryginalnych form upowszechniania czytelnictwa. Byliśmy wtedy na pan. W 1973 roku, gdy wyjeżdżałeś ze Szczecina do Warszawy, rekomendowałeś mnie (Bóg wie dlaczego) na stanowisko Sekretarza Szczecińskiego Towarzystwa Kultury. Pewnie już tego nie pamiętasz, a dla mnie było to szczególne wyróżnienie, które jednak przyjąłem warunkowo i po tygodniu zrezygnowałem z owego wywyższenia. I dziś uważam, że słusznie. Kiedyś, przy lampce wina, opowiem Ci dlaczego nie znasz tej historii?
Karol: Pamiętam, że Cię rekomendowałem, ale nie znam rzeczywiście powodów, dlaczego tak szybko zrezygnowałeś z tej zaszczytnej funkcji? Powiedz na ten temat, choć kilka zdań, aby po latach zaspokoić moją ciekawość...
Zbigniew: Powiedzmy, że niektóre zadania przerastały moje kompetencje, a raczej oczekiwania. Proszę, nie pytaj o szczegóły, nie odważę się ich upubliczniać. Mogłem się przecież mylić, czyż nie?
Karol: Ucieszyłem się, gdy nasze drogi znów zeszły się „po latach” w ruchu wydawniczym. Ja wtedy kierowałem departamentem książki w MKiS, a Ty zadziwiałeś mnie swoimi osiągnięciami jako wydawca! Ale wróćmy do Twoich obecnych planów, nie tylko jako pisarza.
Zbigniew: Zatem pora ruszyć w morze, tak? Mam świadomość, że mój „ocean” życia rok za rokiem się kurczy; zabiera je kolejny, i znów kolejny odpływ... Ale dość niespodzianie pojawiła się fala przypływu niosąca jakiś pomruk niezgody na wyciekanie morza z moich krajobrazów.
Karol: ?
Zbigniew: Przed miesiącem, we wrześniu Sejmik Polskiego Związku Żeglarskiego uhonorował mnie najwyższym wyróżnieniem związkowym, godnością Honorowego Członka PZŻ. Jednocześnie wybrano mnie do Komisji Rewizyjnej na kolejną kadencję. Pierwotnie nosiłem się z zamiarem zakończenia ponad czterdziestoletniej działalności społecznej na rzecz polskiego żeglarstwa, ale owe wydarzenia na wspomnianym Sejmiku skłoniły do zmiany decyzji, bo skoro mnie jeszcze potrzebują, to..., to może oni mają rację, więc nie wypada rezygnować. Wszakże ostatnio z tylu już rzeczy zrezygnowałem, ograniczając swoją aktywność zawodową.
Karol: Zbyszku, dobrze zrobiłeś, pozostając czynnym działaczem; Jesteś niezastąpiony w dziedzinach, w których działasz! Pozostań takim, jakim jesteś. Aktywnym, czułym na losy kraju, naszej kultury, gospodarki, sportu i edukacji. Życzę Ci nade wszystko spełnienia dalszych zamierzeń literackich i ZDROWIA, bez którego niczego dalej nie stworzymy. Mam nadzieję na jeszcze wiele lat przyjaźni i intelektualnej współpracy z Tobą. I ostatnie już moje pytanie do Ciebie, o Twój osobisty stosunek do CIĄGU DALSZEGO UNII EUROPEJSKIEJ i naszego udziału w jej rozwoju.
Zbigniew: Obawiam się banału, wyświechtanych określeń, oczywistych powtórzeń za mądrzejszymi, a w sprawie, o którą pytasz (najważniejszej dla takich, jak Ty i ja), powiedziano już wszystko i to wiele razy. Problem w tym, że tych słów jakby nie rozumieli obecni nasi włodarze. Niby mówią prozą, a jednak... Literat post socrealista zapewne mógłby sobie wyobrazić Polskę „miodem pachnącą” poza Unią, ale Jej bezpieczeństwa i rozwoju po polexicie – nie jest w stanie wyfantazjować nawet mistrz sajensz fikszen z Marsa. Prędzej ten rodem z Placu Czerwonego.
Po ostatnich obradach Parlamentu Europejskiego, Komisji Europejskiej sądzę, że UE dla tak zwanych wyższych celów, powiedzmy że dla ratowania wspólnoty, gotowa jest poświęcić jeszcze trochę czasu na kursy rozumienia prozy i posługiwania się przez wszystkich jej członków tymi samymi aksjomatami, ale nikt nie może ręczyć za pozytywne skutki takiej edukacji nad Wisłą. To szukanie substytutów dla koniecznych działań, jakkolwiek to rozumieć, dlaczego tak się dzieje. Zatem, Unia bez Polski sobie poradzi, my bez niej stracimy szansę na dalszy rozwój i „zagubimy się”, „zapodziejemy”. Nawet Wieża Babel się rozleciała, m.in. z powodu poplątania języków i nadmiaru kłamstw. Taki rozpad wskutek zagmatwanej semantyki współczesna historia Europy uniesie, zwłaszcza, że Polacy zawsze tak pięknie umierają, prawda?
Karol: Zbyszku szanowny, Dziękuję Ci za tę rozmowę!
Zbigniew: I ja dziękuję, że ciągle o mnie pamiętasz!
Zbigniew Kosiorowski Zapodziani – http://www.wforma.eu/zapodziani.html