copyright © www.latarnia-morska.eu 2019
Kiedy w maju 1978 roku na planie „Lśnienia” Stanleya Kubricka (filmu na motywach powieści Stephena Kinga „The Shining”) młody jeszcze Jack Nicholson wcielał się w rolę pisarza owładniętego twórczą niemocą, Jurij Zawadski jeszcze się nie urodził. Może nawet nie znali się jeszcze jego rodzice. Jack Nicholson stukał wtedy na maszynie do pisania: „All work and no play makes Jack a dull boy. All work and no play makes Jack a dull boy. All work and no play makes Jack a dull boy. All work and no play makes Jack a dull boy”... Kartka za kartką, dziesiątki, setki, tysiące.
Nie sposób nie wrócić do tej sceny, kiedy tom Zawadskiego otworzy się na wierszu „Nie wiem, co się stało” i przed oczami pojawi się wers „nie oczami mnie widzisz, nie oczami”, zapisany siedemdziesiąt razy i stanowiący całą treść utworu. Na pewno nie miałam takiej miny jak Wendy Torrance, żona głównego bohatera, która odkryła jego sekret i na pytanie: jak ci się podoba?... oszołomiona nie znajduje słów (choć nie jestem pewna, czy oszołomienie jest właściwym słowem na określenie jej stanu w tamtym momencie). Pomysł poety mnie jednak zaskoczył. Obu zacytowanym zdaniom, niezależnie od siebie, nie można odmówić sensu. Oba stanowią rodzaj psycho-wizytówki mówiącego, w pierwszym przypadku jest ona ściśle umotywowana fabułą filmu, w drugim – daje czytelnikowi możliwość bardzo, bardzo szerokiej interpretacji, w zależności od kontekstów, jakie przywoła.
Otwórzmy teraz tomik na wierszu „K”. To trzydzieści osiem wersów utworu, który zaczyna się tak:
„Ż ż Ż ż
t t t k
() ()
Ż ż Ż ż
t t t t k
t t k
t k t t t”
a kończy tak:
„Ż Ż Ż Ż Ż
(()
(()
(((K
(((K)”
To jedyny w tomiku wiersz, który zaświadcza, że Zawadski jest (czy był) też twórcą poezji dźwiękowej, bez słów, nazywanej fonetyczną/fonematyczną, ponieważ w tym poezjowaniu najważniejsze znaczenie mają właśnie dźwięki, fonemy. Rozmawiający z Autorem tłumacz jego wierszy, Marcin Gaczkowski, zwraca uwagę, że choć Zawadski obecnie pisze inaczej, dając pierwszeństwo słowu, to „w żadnym razie nie słowu przystępnemu. W moim odbiorze to poetycki impresjonizm, gama przeplatających się ze sobą obrazów, wizji, urywane frazy, zdania niekompletne, na pozór nielogiczne, paradoksalne (...). Zgrzyty i dysonanse. Liczne zamachy na gramatykę, co również może być trudne dla odbiorcy”.
Jakimże optymistą jest Gaczkowski, używając formy czasownika móc, sugerującej wątpliwość. Tu o żadnej niepewności mowy być nie może. Zdecydowanie opowiadam się za kategorycznym: jest „trudne dla odbiorcy”. A na potwierdzenie proponuję trzyzwrotkowy wiersz, przy którym (znowu) jako czytelnik poległam: „Ryby”:
„Chcę bliskości, lecz staję się obcy, / wyłażą ze mnie flaki po kawiorze, / który bardzo chciał wydostać się na wolność.
Chce krzyczeć, / wyjmuję pusty portfel, / oczy podkreślone na czarno.
Przy rybach chcę krzyczeć, / kobiece pokusy, którymi rozpruli mi brzuch / od skrzeli po ogon”.
Jak tu się odnaleźć? skoro nie jest to bliska mi poetyka. Nie takie wiersze wywołują we mnie stan estetycznego wzruszenia, nie po takie tomiki sięgam w bibliotece czy księgarni. Prowokacji w poezji oczekuję, tak, ale nie takiej. Jakąż więc wartość może mieć moja opinia? Zdanie jarosza, który miałby się pokusić o ocenę smaku wątróbki czy steku? Zbyt dużo nas dzieli. Słucham jazzu i bluesa i automatycznie przełączam stację radiową, jeśli natknę się na hip-hop lub reggae. W tym samym czasie ktoś zachowuje się dokładnie odwrotnie. Wartościowanie wzajemnych oczekiwań byłoby nieuprawnione.
Lektura wierszy Zawadskiego skłania mnie do zadumy nad wielorakością poszukiwań, eksperymentami literackimi, nad wiarą w znalezienie czytelników, którzy podejmą trud podążania za ekstrawaganckimi pomysłami. Choć może trud to słowo zbyt lekkie dla tegoż wysiłku, skoro sam Autor tak charakteryzuje swoją twórczość: „moje wiersze (...) są – nie przeczę – złożonym produktem literackim, najtrudniejszym dla kogoś, kto próbuje wycisnąć z nich coś, co odpowiadałoby jego osobistemu doświadczeniu. Im większą czytelnik wywiera na nie presje, tym bardziej mu się opierają, bo ich percepcja zaprogramowana została na poziomie domysłu, wspomnienia, substytutu”. W innym miejscu uzupełnia tę autoprezentację, żeby nie pozostawiać jakichkolwiek złudzeń: „Pisząc jakby o czułości, piszę jakby o dyktaturze, a pisząc niby o rewolucji, piszę jakby o seksie. Rzecz w tym, że w żadnej mierze nie piszę o »czymś«”. Jeśli Zawadski „w żadnej mierze nie pisze o »czymś«”, to jaki klucz znaleźć, jakie słowa, które by to „nie »coś«” opisały? Nawet jeśli przyjęcie takiego credo poetyckiego miałoby pełnić li tylko funkcje prowokowania, a Autor kpi ze mnie i gra mi na nosie, to i tak, podejmując tę grę-lekturę, nie jestem przekonana, czy nie lepszy byłby... mój walkower.
Błądzę po omacku, przewracając kolejne kartki.
Kiedy tytuł wiersza staje się jednocześnie tytułem całego zbioru, znak to dla czytelnika, że Autor tenże wiersz wyróżnia, zwraca na niego szczególną uwagę. Ponadto jeśli wybiera na tytuł opinię tak często wypowiadaną w różnych językowo-składniowych kombinacjach, że obrosła już patyną... banału – mamy sytuację dosyć ryzykowną. Warto więc zobaczyć, jak rzecz się ma w przypadku Zawadskiego i jego stwierdzenia „Wolny człowiek jeszcze się nie urodził”.
Pojęcie wolności jest chyba najbardziej w filozofii wyeksploatowanym terminem, wręcz trudno sobie wyobrazić poruszanie się po tej nauce bez śledzenia znaczeń, jakie kryją się pod jej nazwą. Od czasów starożytnych po współczesność powstało wiele teorii, systemów filozoficznych, w których próbowano zdefiniować jej obszary, „zmierzyć” jej wartość dla życia człowieka. Jednak nie pora w tym miejscu na nawet bardzo krótki spicz prezentujący dialogowość wielu stanowisk. Ważniejsze jest bowiem prześledzenie, jaki sens nadaje Autor terminowi „wolny człowiek”, ku jakim teoriom się skłania.
W rozmowie z Marcinem Gaczkowskim Poeta uzależnia rozumienie pojęcia wolności od ograniczeń, jakie nakłada na wolność człowieka jego zależność od płci i głodu: „Człowiek wolny byłby człowiekiem bez płci, nie walczyłby z innym i nie usiłował na niego wpływać. Gdybyśmy odebrali człowiekowi płeć i głód, jego fizyczną zależność od innego człowieka, której nie sposób się wyzbyć – ludzkość pewnie przestałaby istnieć. Płciowość i materializm kształtują homo sapiens. Wolny człowiek jak dotąd nie przyszedł na świat, bo nie wyzbył się płci i głodu”. Takie rozumienie, nacechowane naturalistyczno-materialistycznym determinizmem, wydaje mi się dużym zawężeniem problemu, ponieważ usuwa w niebyt wszelkie dyskusje podkreślające nie tylko indeterminizm, ale i autodeterminizm (ja decyduję, nie przypadek, nie determinizm).
Zawadski kategorycznie stwierdza: „Wolny człowiek jeszcze się nie urodził”. Ale czy ta kategoryczność zapowiedziana w tytule znajduje swoją wykładnię w treści wiersza? Wpisuje się w kontekst fizycznej zależności, za którą kryje się płeć i głód?
„Byłem nie sam, byłem z kimś.
Przed zmrokiem ruszyliśmy we dwóch,
gdzieś między ciemną gęstwiną
nieba i czarnoziemem.
Niebo wydawało się moje,
i ziemia wydawała się moja.
Zatrzymaliśmy się i wyobrażony koniec drogi
nie był końcem, tak jak niebo i nawieziona ziemia
nie były dla nas granicą.
W ciemności rozpaliliśmy ogień między nami.
Patrzyliśmy sobie w czerwone twarze.
Mój czuły przyjacielu, spałem ci na piersi,
ukradkiem spijałem ślinę z twoich ust
i lekko otuliłem się twoim ramieniem –
przynajmniej tak mi się wydawało.
Myślałem, że twoja czułość leży
między ciszą przed burzą a wczesnymi żniwami,
między śmiercią paranoika a narodzinami wolnego człowieka,
między światłem włochatego dnia a mrokiem mojego wnętrza,
byłem przed tobą bez reszty,
podszedłeś do mnie,
przynajmniej tak mi się wydawało,
i czerwony żar
wrzuciłeś mi za kołnierz”.
Nie sądzę. Człowiek pokazany jest przez swoją cielesność, to prawda – wyrusza w nieokreślonym kierunku przed zmrokiem, właściwie w mrok. Jest towarzystwo przyjaciela, konkretna wędrówka choć już w niekonkretnym miejscu, gdzieś między niebem i ziemią, ognisko, bliskość, nawet sugerująca seksualność. Ale całą tę namacalność, zmysłowość odczytuję jako podkreślenie tego, co ulotne, duchowe. Bo jeśli jest przestrzeń, to nieograniczona („niebo i ziemia nie były granicą”). Bo jeśli pali się ognisko, to aby oświetlić bliską osobę, jej twarz, stworzyć klimat intymności. Cielesność służy tu wydobyciu duchowości. Ale i metaforyce. Czerwony żar wrzucony za kołnierz można odczytać jako koszulę Dejaniry, która miała zapewnić wierność, choć przyczyniła się do zguby. Ponadto przedstawienie podmiotu wiersza bliższe jest Sartrowskiemu „skazaniu na wolność” niż ograniczeniom, o których Autor mówił w wywiadzie. Być może wpływ na odczytanie tekstu ma też świadomość czytelnika sugerująca, że poczucie wolności zaczyna być absolutyzowane, staje się sensem samo w sobie, a nie drogą do osiągnięcia jakiegoś sensu.
Jakkolwiek by interpretować wiersze Zawadskiego, zwraca uwagę bardzo szeroka skala jego poetyckich propozycji (świadczą o tym m.in. przytoczone powyżej wiersze). To rodzaj kolażu – bardzo pojemnego kolażu – w którym każdy odbiorca znajdzie zarówno teksty najbliższe jego estetyce, jak i te z przeciwnego końca. Mnie najbardziej zainteresowały wiersze, których tematyka wpisuje się w szeroko pojętą inicjację. Wchodzenie w „dorosłość” okupione zostaje przez podmiot liryczny nabywaniem doświadczeń, podejrzeń, że ten świat nie jest taki, jakiego by się oczekiwało. Co więcej, nie ma odwrotu. To droga w jedną stronę, czy się chce na nią wkroczyć, czy nie. Rozpoczęcie „nowego”, stanie się częścią społeczności, która co prawda zawsze była, ale była obok, oznacza jednocześnie zmianę kolorytu. Zaczynają dominować pesymizmy, ciemne tonacje, rozterki. Jak Autor powiedział w wywiadzie: „Optymizm świadczyłby tylko o ograniczonym światopoglądzie”. I nietrudno się dziwić, jeśli w tle zawsze pojawia się trudna sytuacja polityczna, społeczna. Nieobca przecież Poecie urodzonemu w 1981 roku i mieszkającemu na Ukrainie.
„Nóż”
„(...) Może kiedyś się dowiem,
czym są zamknięte drzwi i zgubiony klucz,
wybite żeby i wielka trwoga,
spalone książki i zapach wiatru,
śnieg na policzkach, śnieg na karabinie,
czym jest śmierć, kiedy ktoś na ciebie czeka,
ścieli łóżko, prasuje koszule...
W wierszu Zarzecze zastanawia się:
Ja tak długo do prawdy,
do tego krzesła, w które wrastam wahaniem,
do miasta, które w sztandarach, które pozdrawia dyktatora, (...)
Nie da się żyć odpowiedzialnie,
gdy dzielimy na dwoje wspólnego dyktatora.
ta droga wreszcie się skoczy,
ale czy prawda będzie jej końcem?
Żonglujemy słowami, nie pachniemy dobrze,
coś tracimy, bo chcemy pozostawać sobą,
zakładamy buty,
wychodzimy, a tam – jakaś republika
pachnie mięsem wolności”.
„Zarzecze” jest wszędzie. I nie dlatego, że – można powiedzieć – każde miejsce jest przecież za jakąś rzeką, ale dlatego, że słowo to można odczytać u Zawadskiego jako synonim każdej przestrzeni. Tu przestrzeni walki o wartości. I to wartości najistotniejsze, bo wolność, prawdę, odpowiedzialność. Trzeba przy tym zachować czujność, bo w „żonglerce słowami” łatwo można dać się manipulować. Szczególnie boleśnie, jeśli to żonglerka w rodzimym języku, w dobrze znanym, swoim „Zarzeczu”. W takim miejscu i takich okolicznościach tym bardziej doskwiera tęsknota za światem wolnym, prawym, bez animozji, a jego brak – budzi gniew, jak w wierszu „Miasto, jedno z miast”:
„Na brudnym szkle auta rysuję / gniew. //
Oto mój niefortunny przyjaciel, / z którym nie będę już rozmawiać. / A to śliski człowiek, / z którym nikt się nie wita. / Tutaj oczy nauczycielki, / która niczego nie uczy. / A tu społeczeństwa, / które doskonalą się w antagonizmach (...)”.
„Społeczeństwa, które doskonalą się w antagonizmach” – skąd my to znamy, chciałoby się powiedzieć. Dlatego kiedy w wierszu „Zmienny, bo mniejszy” Poeta pisze: „otrzymałem w spadku niepokój lub wszystkie zwycięstwa są krwawe”, nie są to już dla nas sytuacje nieostre, doświadczenia zapoznane.
Zatem
„W drogę: Oto i on, rozkład trajektorii od siebie i do siebie”.
Socjologowie zauważają (i jest to spostrzeżenie dosyć oczywiste), że dzisiaj wolność odchodzi od odpowiedzialności ku beztrosce (a człowiek wolny to ten, któremu jest dobrze w swoim życiu, bo żyje na określonych przez siebie zasadach), że relatywizuje się prawda i dobro, że odrywają się znaczenia od słów, a idąc dalej – odrywają się słowa od działań, które z definicji powinny je określać. Itd. Itp.
Ale jeśli nawet przyszło nam żyć w takim czasie, to nie powód, żeby godzić się na wynikające z niego życiowe wybory-niewybory. Troska o przywrócenie przystawalności pojęć-znaczeń-działań zakrawa na naiwność (a mówienie o tym ociera się o banał), bo dojrzałość wie przecież, że człowiek stanie przed pytaniem postawionym już przez Stanisława Jerzego Leca: „No i przebiłeś głową mur. Co będziesz robił w sąsiedniej celi?”.
***
Co na pointę?
Każdy czytelnik „Wolnego człowieka”... dokonałby zapewne innego wyboru wierszy do zaprezentowania, do innych rozważań one by go skłoniły. Wydaje mi się jednak, że kiedy Zawadski mówi w wywiadzie, że „w żadnej mierze nie pisze o »czymś«”, to prezentuje li tylko postawę prowokatora. Błądząc po omacku „coś”, czyli ważne dla siebie treści i estetykę też w tym tomie znalazłam. Aczkolwiek nie wszystkie propozycję Autora rozumiem i nie wszystkie mnie przekonują. Natomiast na pewno lektura skłania mnie do pytań ogólnych: Czy każdy poetycki eksperyment od razu namaszcza autora na Poetę? Czy każda poetycka prowokacja to sztuka? Jak rozróżnić dzisiaj, czy to Sztuka, sztuka czy sztuczki?
Ale to już inny zakres tematów.
Anna Krasuska
Jurij Zawadski Wolny człowiek jeszcze się nie urodził – http://www.wforma.eu/wolny-czlowiek-jeszcze-sie-nie-urodzil.html