copyright © http://labiryntykultury.blogspot.com 2015
Tomasz Pietrzak jest poetą, którego czytam od kilku lat z zaciekawieniem i satysfakcją, zawsze można na niego liczyć. Po świetnych „Rekordach” czytelnik może teraz cieszyć się kolejną znakomitą książką. Zbiór ponad sześćdziesięciu wierszy jest zwartą propozycją, mocnym głosem, a nie jakimś tam rozproszonym lirycznym piskiem; ma, jak rzadko która książka poetycka, wszelkie cechy dzieła literackiego – sens, bezbłędny przekaz, świetną formę i przede wszystkim to coś nieuchwytnego między wersami, co po skończonej opowieści długo jeszcze nie daje spokoju. Został też doceniony i obstawiam wysoko Tomasza Pietrzaka, nominowanego do tegorocznej nagrody Nike. Dopiero co narodzone „Umlauty” doczekały się już trzeciego wydania, a jestem pewna, że nie będzie ono ostatnie. Nie zamierzam jednak przekonywać, wskazywać kunsztu nienachalnych metafor, jakie stanowią o esencji poetyckiej tej książki; iście fotograficznych ujęć i celnych skrótów, wprawnej ręki, jaką narrator prowadzi czytelnika, początkowo zaskoczonego, za chwilę kupionego, wciągniętego bez reszty przez ten świat trochę kopalny, a trochę jak zaśpiew odpływających wielorybów, niebezpiecznie zapominany. To się wie, to się czuje – albo nie poczuje się nigdy. Czytajcie albo nie czytajcie, kto nie pojedzie sam z książką w to miejsce, jakim od dawna poezja polska zapomina być, w krainę Zrozumienia, sam będzie sobie winien.
Chciałam o umlautach. O styku obcego z tym, które go nie przyjęło i wyparło. Bo najczęściej otwierając dla obcego serca i domy oczekujemy, że się dostosuje, upodobni. Dla wielu moich znajomych te kropeczki nad samogłoskami nic nie znaczą, pozwalają sobie oni swobodnie je pomijać, nawet w nazwiskach czy nazwie obozu koncentracyjnego, również w moim nazwisku, pisząc do mnie. Nie mam im tego za złe, niewiedza jest powszechniejsza od wiedzy. Poza tym sama miałam do niedawna problemy z jego poprawnym wymówieniem. Umlaut, wyrażony na piśmie tymi śmiesznymi dwoma kropeczkami, to w rzeczywistości przegłos, rodzaj zmiękczenia samogłoski, dla niewprawionej od dziecka krtani prawie nieosiągalny. Ale sensy znać trzeba, przynajmniej cytując, czy zastanawiając się nad przeszłym. A umlaut zmienia sens słowa. Zwyczajowo używany przy zdrobnieniach, często do tworzenia liczby mnogiej, jest nieodzowny w języku, którego wypieranie było usprawiedliwione i zrozumiałe bezpośrednio po traumie wojny, dziś jednak jest bezsensowne i świadczy o ignorancji.
Ostatnio jedna ze znajomych poetek napisała mi, tłumacząc się, iż nie ma rażąco brakującego w wierszu umlautu w komputerze, dlatego, ż (cyt.) „nie chce kraść literek z internetu”. Poradziłam więc, aby zajęła się pisaniem czegoś bliższego jej klawiaturze, oczywiście dodając smajla. Obawiam się jednak, że ta zabawna postawa jest wyrazem nie tyle przerysowanego szacunku dla siódmego przykazania, ile coraz powszechniejszego trendu do brania z zasobów wspólnej sieci jedynie tego, co pasuje, a pomijania wszelkiego niewygodnego. Niechęć do ujmowania internetowi czegoś, czego w rzeczywistości mieć się wcale nie chce, jest więc raczej czymś w rodzaju: niech mi tu (internet, nieproszony) gazet nie czyta (Pawlak).
A warto grzebać w sieci, szukać w starych gazetach i pamiętnikach, szczególnie warto opróżniać jego strychy i pawlacze. Skarby ukrywane są najczęściej w niewygodnych miejscach. Wiedzą o tym najlepiej nowi mieszkańcy na Śląsku i Dolnym Śląsku, wystraszeni przymusowym często przesiedleniem, najczęściej ze Wschodu, ci, którzy po wejściu do nowych domów znajdowali niejednokrotnie dymiącą się jeszcze zupę na piecu, ci sami, którzy ze strachu przed powrotem starego przez kilkadziesiąt lat dopuścili do obrócenia się w perz kwitnących gospodarstw, ale skarbów szukali zawzięcie i niektórzy do dzisiaj z nich żyją. Ktoś z nich opowiedział mi, że cenne rzeczy znajdowano albo na strychu, pod podłogą, albo wysoko pod belką stropową piwnicy, po prawej stronie, w miejscu najbardziej odległym od wejścia.
Najwięcej jednak jest na własnym strychu, bo tam wynoszono z domu wszystkie nieprzydatne aktualnie i niebezpieczne pamiątki. Dla zrozumienia z czego powstaliśmy – bezcenne. I oby nie było za późno, jak w tym wierszu z „Umlautów”:
„Pawlacz
Zmień nazwisko, a zmienisz los
– powiedzieli czerwoni, kiedy weszli
i klapnęli na dobre.
Dwóch braci więc poszło za nimi
i długo ich nie widziano.
Dopiero po roztopach wrócili –
chudzi, głodni i zdziwieni domem.
Po pawlaczach szukali swoich rzeczy,
jeden zapytał o starą metrykę,
lecz ta, dla nikogo nic nie znaczyła.
Wiele układów pozapominano,
wiele papierów spalono ze wstydu”.
Zmieniano nazwiska, pod presją i bez presji, ze strachu lub przewidująco. Nie uczono niektórych języków na wszelki wypadek. Zapominano niewygodne fragmenty, wynoszono na strych księgi rodzinne. Znam rodzinę na Śląsku, a główny bohater zdarzenia zapewniał, że było ono częste, w której kochająca żona przez pierwszych kilka lat małżeństwa nie wiedziała, że mąż jest niemieckiego pochodzenia, i że był w Luftwaffe. Powołany został, jak tysiące jego kamaraden, pod koniec wojny, bardzo młodo i niewiele miał na sumieniu, zdezerterował zresztą, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja; ukrywał się jakiś czas w Czechach dzięki dobrej kobiecie, a później wrócił na swój Śląsk, bo miał tylko Śląsk, matkę tam i wszystkie swoje wspomnienia, mimo że dalsza część rodziny z chęcią dała się wysiedlić po wojnie do Niemiec. Dobry ten człowiek, mówiący zresztą płynnie tak po polsku, jak po niemiecku, którego dalsze życie było życiem Polaka, zasłużonego dla swojego miasta i regionu, urodził się na linii granicznej, w Chorzowie. Chodził na zmianę do polskiej i niemieckiej szkoły, bo kapryśna historia przesuwała granicę wte i wewte. W zachowanych i długo ukrywanych księgach rodzinnych wpisy są na zmianę w obu językach, nazwisko pisano raz przez „sz”, raz przez „sch”. Nie odważył się jednak przyznać do tego ukochanej kobiecie, Polce z Białorusi, która po wojnie nie miała już szans powrotu do rodziny, a która swoją polskość, patriotyzm i nienawiść do Niemców podkreślała chętnie i przy każdej okazji. Temat na dłuższe opowiadanie: czy wychodząc za niego za mąż, naprawdę nie miała pojęcia, kim jest kochany przez nią mężczyzna? Czy tylko nie chciała wiedzieć?
Chciałam wiedzieć. Uczyłam się czytać na szyldach ulicznych, napisach na piecykach gazowych i pokrywach studzienek ściekowych – wszystkiego nie dało się zamazać we Wrocławiu. Pytałam o Niemców, udzielano mi wymijających odpowiedzi, aż w szkole dokonano wreszcie prania mózgu i długo wierzyłam, że odzyskaliśmy ziemię, na której się urodziłam. Tymczasem te ziemie – szmat ziemi – zdeptane są nogami uczestników największej wędrówki ludów w nowożytnej historii, jakkolwiek zanosi się na to, że niedługo przebije ją jeszcze większy Exodus.
„A te naleciałości, te gwary
to tylko zapamiętane
przypadkiem melodie
rozregulowanego radia,
co dudniło i bolało.
(...)
A ten pociąg, co stuka
za oknem to tylko pociąg
i donikąd się nie dobija,
ma ze dwadzieścia wygodnych,
przestronnych wagonów.
A ten chłopiec odpytujący
to zwykły chłopiec, lat osiem,
któremu wiele się wmawia,
z którym aż po starość
gra się w schowaj”.
(„Rebbe”)
Moje ostatnie, stosunkowo nowe nazwisko zawdzięczam wnukowi pewnego galicyjskiego pułkownika K.U.K, weterynarza rodem spod Wiednia. Poprzednie – pogmatwanej historii Śląska. Wysokie kości policzkowe – być może najazdom tatarskim; niezwykle białą skórę musiał zawlec ktoś z Północy do czystego, chłopskiego rodu Gołąbków. Moje myślenie – nieufności, bo dochodziły do mnie jeszcze echa tamtych pociągów. I myślę sobie, że to mój obowiązek, okradać internety i pamięci, wyszukiwać zagrzebane, żeby w grze „w schowaj” nie poszło ze mną nikomu zbyt łatwo.
Uczestnicy tej niekończącej się wędrówki ludów, o których pisze Tomasz Pietrzak, nie zawsze mają umlauty w nazwiskach, mówią nieraz ze wschodnim zaśpiewem. Często ich włosy są na to zbyt czarne, albo
„(...) ta skóra, ciemniejsza
nieco, to zwykła skóra,
lecz bardziej garnąca słońce
w obawie przed chłodem”.
(„Rebbe”)
Tu, gdzie teraz mieszkam, na pograniczu, w mieście, przedzielonym rzeką na dwa kraje, w którym notabene ten sam most na tej samej rzece nosi po stronie niemieckiej nazwę „Friedensbrücke“ – Most Pokoju, a po polskiej – Jana Pawła II – go, w tym dziwnym mieście więc, są prawie same ślady. W Zgorzelcu ślady po Niemcach, ich zrujnowane, w większości nieodnowione kamienice, głównie z początku XX wieku, biedermeier, secesja, bauhaus. Wypiera się je okazałymi, nowoczesnymi centrami handlowymi, stacjami benzynowymi, wycina stuletnie cisy w parkach.
„Nie chcę się bawić w proroka,
bo oczy mam zmęczone,
ale tym razem nie uda się
i przeżyjemy te stare domy”.
(„Ujęcie 8”)
Życie idzie dalej, stare rozsypuje się żałośnie. W Görlitz – zadbanym, odremontowanym, pięknym mieście – podobny los spotyka pożydowskie, co tam poniemieckie. Niechciane kamienice i pałace po Żydach straszą obok wypieszczonych zabytków, rozsypują się i niedługo znikną z powierzchni ziemi. Żydzi tu nie wracają, mają pewnie swoje dobre powody. To dotyczy nie tylko Śląska:
„Najpierw strzelali tu Niemcy,
bo im kazano lub sami chcieli,
potem Ruscy, bo tylko chcieli.
Mury są sprzedajne, jak ludzie.
Ta cegła jest czerwieńsza
i idzie w drobny mak”.
(z wiersza „Zgoda”)
A dzieje się jeszcze, im bardziej od granicznej rzeki, gdzie ludzie nauczyli się trzymać na wszelki wypadek gęby na kłódkę, dzieje się bardziej i gorzej. Przypominam: największy Exodus, który przebije wszystkie inne, już trwa. Podnoszą się głosy oburzenia, od Drezna po Warszawę, od Paryża po Wschód. Nadchodzą ludzie o włosach kręconych i w panice zamyka się przed nimi wszystkie możliwe śluzy i przełazy, przede wszystkim te do świadomości i serca. Nigdy wcześniej Polacy nie wydawali mi się tak w swojej masie ksenofobiczni i niegościnni. Nigdy jeszcze niemieckie głosy oburzonych dobrych obywateli nie wydawały mi się takie groźne. Coś się powtarza, to już było. Czuję strach, po raz pierwszy w życiu strach o wartości, boleśnie zdobyte dobro, jakie wydawały mi się, urodzonej po wojnie, niezbywalne.
„Teraz to się rozłazi po słowach i YouTube.
Mógłbyś więc to obejść, wyłączyć,
nie słuchać, nie udawać, że to dotyczy”.
(„Kinder – jorn”)
Na osiedlu Tauzen strach krąży w rurach i szachtach, Tomasz Pietrzak ma czułe ucho:
„Widziałem ludzi w busach,
odjeżdżających w żalu i żal, który lał się rurą
z czternastego piętra.
Na tych piętrach kwiaty Tauzena zakwitły
jak w ogrodach Nabuchodonozora.
O mój mięsisty Irakijczyku,
ustrzelony na szóstym. Noc z tobą była wielka
i włochata, a dni, które przyszły, już odeszły.
Jak ten, co go ponieśli przez osiedle,
a który był sztywniejszy od ciebie.
Widziałem ludzi,
którzy zapłakali z żalu nad tym.
Wznieśli szaliki i spalili kosz na śmieci,
a potem oddali się katolickim Batmanom,
ménage à trois i świętym skarbonkom”.
Głosy, obce, chociaż bez umlautów, wypełniają przestrzeń publiczną:
„(...) nadęte, górnicze orkiestry. Widzę to z góry,
Boże, Póńbóczku, jestem Bóg z dziesiątego
– i widzę, i powiadam – idą żłoby do żłoba,
a lasy w tle płoną, wysokie jak żyrafy Dalego”.
(Oba cytaty z wiersza „Tauzen”)
Głosy zagłuszają przeszłe głosy, zmienia się pisownia, zapomina, co znaczyły zmiękczenia, obce zaśpiewy, akcenty i chętnie zapomina się, jak to się skończyło. Jedni wyjeżdżają, inni próbują dojechać. „Tutejsi mówią, że granica nieba nieustannie przesuwa się – i nie ma rady na ten szturm“ („kpaj”).
Na koniec raz jeszcze z pięknego wiersza „Rebbe”, którego nie dość cytować, ku pamięci:
„A te włosy, tak kręcone
i czarne to przecież zwykłe
włosy, miliony ich są na głowie,
miliony głów je ma,
miliony trwałych ondulacji.
(...)
A ten chłopiec odpytujący
to zwykły chlopiec, lat osiem,
któremu wiele się wmawia,
z którym aż po starość
gra się w schowaj”.
PS.
Tomaszu, wybacz, że użyłam Twojej poezji, zamist pisać o niej samej. Ale mam dobre powody.
A tym, co doczytali aż tutaj, wielkie dzięki – jest nadzieja, że jest nas więcej, którzy nie chcą grać w tę grę. W jednym z ostatnich wierszy Tomasza Pietrzaka, który nie wszedł do tego tomu, bohater ze wschodnim zaśpiewem rozmawia ze swoim Bohem. Wiersz może budzić w pierwszym momencie kontrowersje. Prosty ten człowiek rozmawia bowiem nie na kolanach, jak to jest przyjęte w polskiej kulturze, ani nie na dywaniku, ale twarzą w twarz, jak równy z równym, bez owijania w bawełnę:
Nie było śmierci w łódzkim getcie,
były ciągłe narodziny, nie było nienawiści,
była miłość do bólu, nie, nie było getta,
było niebo – i wszyscy w nim byli,
tylko Boha nie bylo.
Gdzie byłeś, Otcze?
Srałeś?
(*** Nie było śmierci w łódzkim getcie)
Coś wzbiera, szykuje się ostatnio w Europie. Wydaje się, jakbyśmy się niewiele nauczyli, jakby podgrzewane przez politykę emocje były silniejsze niż rozum i doświadczenie. Powstaliśmy ponoć na obraz i podobieństwo. Oznacza to, że jesteśmy odpowiedzialni za świat, jaki stwarzamy. Strzeżmy się więc grzechu zaniedbania. Tak, żeby nikt nie zapytał nas w momencie, kiedy już będzie za późno: Gdzie byłeś wtedy? Srałeś?
Małgorzata Köhler
Tomasz Pietrzak Umlauty, wydanie 3 – http://www.wforma.eu/386,umlauty-%28wydanie-3%29.html
Tomasz Pietrzak Umlauty – http://www.wforma.eu/umlauty.html