Decyduję się na ujawnianie tych bazgrołów, bo i tak wcześniej czy później przyznam się do nich między okładkami jakiejś książki, albo w linijkach wiersza, bądź w nieprzewidzianej jeszcze ewokacji teatralnej. Nie udaję, że zapomniałem o książce, której tytuł ma na początku „Bazgroły”, o książce inicjującej w tę sferę bazgrolonych mniemań, do których niełatwo się przyznać na starość, kiedy nasz – nazwijmy to tak –„społeczny wizerunek” uzyskał stateczność osobowościowego paradygmatu. Mam jednak do paradygmatów stosunek osobliwy; nie lekceważę ich, ani nie liczę się z nimi gorliwie – a zarazem coś tam w sobie paradygmatyzuję.
Chętnie zaprzeczę, że istnieje jakiś „paradygmat” mojej tożsamości. Wypieram się jej równie mocno, jak przytulam do rozlicznych utożsamień. Nie tylko jako aktor.
W książeczce do modlitwy, którą mam po mojej prababci, w tej oprawionej w półskórek, z krzyżem z kości słoniowej na – okutej ramkami z miedzi, z klamerką – okładce, w tej książeczce, wydanej za pontyfikatu papieża Leona XIII, w roku 1890, w Czechach, w mieście Winterberg, za zgodą arcybiskupa Seweryna, który udzielił zgody na druk we Lwowie, 7 czerwca tegoż roku, w tej książeczce autorstwa ks. J.A. Łukaszkiewicza, po raz pierwszy spotkałem się ze znamiennym cytatem z listu św. Pawła do Tesaloniczan (choć w książeczce nie ma adresu) podanym w takiej wersji: Żyję, ale nie ja, tylko Chrystus we mnie żyje.
To – z obrazkiem przedstawiającym zatopionego w modlitwie oranta – stanowi motto modlitewnika „W krzyżu zbawienie”.
Chciałbym móc tak powiedzieć – bez uwarunkowań dewocyjnych i bez pokornej uzurpacji, że w istocie mogę tak mówić. Mówię, jak mówię – zimny drań i żarliwy wielbiciel; powołujący się na Szekspira, zakochany pielgrzym. Choć wolałbym powiedzieć, naśladując półtorarocznego, najmłodszego mojego wnuka: ten, co robi tup, tup...
Tedy – pierwsze kartki.
Zazwyczaj dokonuje się w nocy. W ciemności. Quignard pisze o nocy seksualnej. W tym kontekście wysoce niestosowne mogłoby się wydać przypomnienie nocy ciemnych św. Jana od Krzyża. A gdyby jeszcze dodać tardemah Adama.
W tak wielorako pojętej nocy utajona jest istota tego aktu: ja wtapia się w ty; ty oddaje mi – wcielone (wmyślone) w nie – ja.
Ale w takim mówieniu o tym jest jakaś myląca nadwyżka. I to ona podciąga wszystko na inny rejestr, żeby nie utracić wymiaru duchowego i możliwości przebywania w takim wymiarze. Można by złośliwie powiedzieć, że jest to nadwyżka asekuracyjna. Zabezpieczająca przed ryzykiem naruszenia osobistego tabu. Nawet jeśli jest to tabu dziecięce (a może zwłaszcza, kiedy jest dziecięce). Tamte fantazje i zachcianki, nie podlegające intymnej cenzurze, strzeżone przed wścibstwem dorosłych, ukazują „dzikie” przyczyny wielu „układnych” zachowań. Jedną z takich tajemnic dziecięcego tabu jest murzynek.
To, o czym mówię (nazbyt dygresyjnie), ma związek z ciemnością i (względną) niewidzialnością. W tym sensie także z fenomenem nocy seksualnej, nawet gdyby miała miejsce w jaskrawości południa.
Najwyrazistsze określenie ciemności usłyszałem w dzieciństwie, właśnie wtedy, kiedy znałem już (z lektury Elementarza) „tego naszego koleżkę”, co czarną ma skórę, czyli Murzynka Bambo. Nie wiem, czy z nim, czarnym, wesołym, kojarzyłem nieprzyzwoite powiedzenie dorosłych: „ciemno jak w dupie u murzyna”
Nie zastanawiałem się wtedy, skąd wiedzą, jak jest ciemno w rzeczonej dupie – i kim był ten, który wymyślił. to zdanie. Bo przecież musiał być ten pierwszy, tak, jak tamten, co wcześniej wypatrzył różanopalcą jutrzenkę.
Przypuszczam, że Tuwimowski Bambo miał wzbudzić naszą sympatię i może jakieś pragnienie zaprzyjaźnienia się z miłym dzikusem (!), który się boi, że się wybieli.
Dzisiaj wiersz autora „Kwiatów polskich” byłby obwarowany wieloma zastrzeżeniami i podejrzeniami rasistowskimi, tym gorzej, że napisany przez polskiego Żyda, sprzyjającego komunistycznej propagandzie.
Napisałem „byłby”, ale pewnie jest. Niemniej nauczyłem się wierszyka na pamięć i mogę wyrecytować, nie bacząc na to, co dzisiaj rozumiem i wyrzucałbym Julianowi Tuwimowi. Wtedy wierszyk (wydaje mi się) był skuteczny i wzbudzał w chłopczyku chęć spotkania z tym „dobrym chłopakiem”. Myślę, że wulgarnego powiedzonka nie kojarzyłem sobie z Murzynkiem Bambo. Nieprędko zdarzyło mi się zetknąć z prawdziwym murzynkiem. Bywały wśród nas dzieci z Korei, ale nie z Afryki. Jeszcze nie.
Był Murzynek kiwający główką, kiedy wrzuciło się pieniążek, przed Żłóbkiem w kościele. I były lalki-murzynki, którymi bawiły się moje rówieśniczki, traktując je jako wyjątkowe cacka, bo rzeczywiście te lalki były jakieś ładniejsze od tamtych zwyczajnych. Ich celuloidowa uroda miała zasadnicze znaczenie: uwydatniała niezwykłość. Przyciągającą i rozpalającą fantazje i marzenia.
Oprócz owego wulgarnego określania ciemności, mówiło się wówczas także o opaleniźnie: czarny jak murzyn, opalił się na murzyna – i nie były to wyrażenia pejoratywne, przeciwnie – ambicją wielu z nas było właśnie tak się opalić i usłyszeć podobnie wyrażany podziw. Być przez parę tygodni murzynkiem, który się sam sobie podoba i widzi, że się podoba innym.
Ale w tamtym czasie prawdziwy murzynek z Afryki kojarzony był z „ludami prymitywnymi” i – mimo sympatii – odczuwaliśmy, ze jest nieco „poniżej’ nas, że więc można go szczerze polubić jak miłego pieska czy kotka. Albo – właśnie – jak najukochańszą lalkę.
Widywałem wszak w wózeczkach dla lalek - ubrane w ich sukienki – kotki a może i szczenięta. Krakowianka jedna miała chłopca z drewna i dziewczynę z wosku – wszystko po krakowsku. (A dokładniej: po krakosku). Chodzi o przywłaszczenie sobie, o poddanie sobie inności. Podobnie jak w chęci bycia innym – nawet dla samego siebie.
Inność Murzynka jest radykalnie widoczna. Zwłaszcza – hebanowo czarnego. A pamiętam jeszcze zawołanie z jakiejś tam dziecięcej zabawy: kto się boi czarnego Luda? Czarny wciąga w ciemność. To niekiedy może być równoznaczne z niewidzialnością, albo z byciem częścią ciemności, czyli niewidzialności.
Pragnienie bycia niewidzialnym bywa niekiedy równoznaczne z chęcią ukrycia się we własnej ciemności. Która może być atrakcyjna.
© Bogusław Kierc