Żadna część mnie nie jest mną. Nawet pars pro toto. Ani jako peryfraza (gdyby traktować ją jak część mowy, a ja mowę traktuję jak ciało). Niepodzielność „mnie” zdumiewa mnie nie mniej niż „mojość” członków ciała, które też jest „moje”.
Żyję w kosmosie rozmaitych części ciała: patrzę bliskimi oczami na daleką stopę (a może to bliska stopa nie widzi dalekich oczu?), nie widzę bezpośrednio ani mojej głowy, ani tych oczu, którymi patrzę na siebie – bez lustra, bez ciebie...
Moja fragmentaryczność ucieka się do analogii widzianych ludzi, obrazów, odbić w lustrach.
Mam w pamięci wersety z 12 rozdziału I Listu do Koryntian (12-26), jak też te zdania św. Pawła z 5 rozdziału Listu do Efezjan: Mężowie powinni miłować swoje żony jak własne ciało. Kto miłuje swoją żonę, sam siebie miłuje.
Niepokoi mnie to miłowanie własnego ciała. Nie z powodu Pawła, ale przez uprzytomnienie sobie bycia pośród zintegrowanych części, do których niejednakowo „się odnoszę”.
Wystarczy niewiele, by „mojość” niektórych członków przemieniła się w ich „czyjość”... Albo – „niczyjość”
To doświadczenie bycia śród „czyichś” części „mojego” ciała – ciałem integrującym je w „czyjeś” ciało znam dobrze z chłopięcych tęsknot do erotycznych zetknięć z tym nie-mną, czyli z tą Niemną, która i tak wcielała się we mnie, w moją samotność między częściami ciała.
Podobało mi się, albo – podobało „mu” się moje, albo: mnie – „jego” chłopięce ciało. Chciałem wtedy, żeby „on” był „nią”, tą Niemną, której by się mogło spodobać.
Stary, odczuwam tamtą dziwność chłopięcego błądzenia śród „czyichś” części „mojego” ciała, kiedy, nagi, kładę się sam do łóżka i śpię „ze sobą”.
Dziwi mnie ramię pod głową, chłód pośladków, które okrywam kołdrą w środku nocy, budząca mnie twardość prącia.
Tak, to jest prymitywne, ale na tej pożywce udało mi się wspinać do „bycia poza ciałem”, choć bywam tak pewnie tylko po to, żeby ciało wywindować na tę wysokość, na której wiara w ciała zmartwychwstanie nie potrzebuje pytań.
© Bogusław Kierc