Pod gwiazdami rozpostartego nad łąką nieba ta zwiędła skóra nabiera jędrności, przebudzone ciało nabrzmiewa młodzieńczym wigorem. Nie w urojeniu tego starca (tego „mnie”), bo go tu nie ma; to ta chmura czy mgła myślowo-zmysłowa, czekająca na Ariela, rówieśnika chłopięctwa i wczesnej młodości, będącego mną na zewnątrz mnie; mną bardziej ode mnie – jak to powiedzieć? – u-mnie-jętym, umiejętnym. Mną, przeniesionym tęsknotą w Innego.
To, czego wymaga od Ariela Prospero, niewiele różni się od modlitewnych próśb, jakie zwykliśmy niekiedy kierować do Boga; próśb, które są zakamuflowanym domaganiem się spełnienia naszych godziwych (i niegodziwych) zamiarów. Lektura Psalmów, pod tym kątem ujęta, wrażenie takie potwierdza. Chcę powiedzieć, że ów transcendentny dynamizm wzbicia się ponad siebie do dalekiego Najbliższego ma również skryty, albo i jawny impet w pragnieniu podporządkowania Go sobie, przywłaszczenia – choćby tylko przez niewinne użycie zaimka dzierżawczego. Kiedy aklamuję: Pan mój i Bóg mój, nie tracąc niczego z miłosnej podległości, uwydatniam przynależność Pana i Boga do mnie. Co w gruncie rzeczy nie jest sprzecznością teologiczną, bo Bóg mi się oddaje i powierza (Jam jest Pan Bóg twój) w nieporównanie większym stopniu, niż ja chciałbym i mógłbym – Jemu. To mistycznie, czy tylko z pomocą wiary, bądź religijnej egzaltacji, odczute oddanie się Boga wzbudza w jego „posiadaczu” rodzaj (nieproporcjonalnej, ale jednak) wzajemności, chęci oddania się, przekazania się Bogu. Czyli temu niepojęcie dalekiemu Najbliższemu, dla którego bezwiednie szukam ukonkretniającej metafory.
Może się nią okazać Ariel, substytut transcendentnej Obecności. Z powietrza tylko złożony, świetnie się do tego nadaje.
© Bogusław Kierc