„PANDINDA”. Poetom wydaje się, że to oni są głównymi odnowicielami mowy. Rimbaud uprawiał tak zwaną „alchemię słowa”; jego wiersz miał być tyglem, w którym zużyty logos, przetopiony i wytrawiony, odzyskuje blask.
Ale przecież i niepoeci, w tym choćby dzieci mają jaki taki wkład w regenerację języka. Najdziwniejszym dziecięcym wyrazem, z jakim się w życiu zetknąłem, jest „pandinda”. „Pandindę” wymyśliła dwuletnia Zuzia, córka mojej Ani (J.). Słówko to miało obejmować ni mniej ni więcej tylko „cały świat”.
Jak Zuzia wpadła na grecki przedrostek „pan”, symbolizujący „wszystko”? Ania nie wie. Zuzia (która dziś ma już trochę więcej niż dwa lata) też mówi, że nie wie.
*
Julian Tuwim zachwycił się kiedyś wczesno-dziecięcą wersją swej „Lokomotywy”, wyrecytowaną na jego cześć w którymś peerelowskim przedszkolu (wśród młodszaków). Nazwał ją „najpiękniejszym przekładem swego wiersza”. Zapisał deklamację i podał do druku w małym szkicu, właśnie pod tytułem „Najpiękniejszy przekład”. Oto fragment owej „Lokomotywy”:
„Toi na tati koleja,
cieja omoma i pom ej pyja,
tusta oija.
Toi i hapie,
toi i mucha,
zaj z oajec jej bucha bucha.
Buch, jat gołoło,
puf, jat gołoło (...).
Uf jeje hapie,
uf jeje ipie,
a jeje pełtać wejej w nio hipie.
Wajony dońdeń popampalali,
a w jenym towy, a w jenym tonie,
a w jenym hieną hame bibasy,
hieną i eną tuste pipasy(...)”.