Eurydyka
Nie tańczę, nigdy nie tańczyłam;
nie śpiewam, śpiewałam raz jeden w życiu.
Pamiętam, że przez mgnienie oka byłam szczęśliwa,
nie pamiętam, kiedy, z kim, dlaczego i dla kogo.
Zabrałeś mnie z ulicy, obiecując niebo, jesień w górach,
zachody słońca i ogień płonący na kominku.
Poszłam za tobą jak za białą chmurą.
Czy to, co mi dawałeś pełnymi garściami,
miało być naprawdę miłością?
Czy to jest już wszystko, co dostaje się tutaj
w zamian za obietnicę wytrwania?
Ramiona, słabe ramiona, co pragną stać się skrzydłami.
Ile krwi upłynęło ze mnie od dnia,
kiedy pierwszy raz zaczęłam krwawić.
Ile upłynie, nim przestanę.
Odmierzam czas krwią i dziećmi,
które wyskrobałam, aby nie mnożyć cierpienia.
Na końcu jeziora o wodzie czystej jak źródło,
które przepływają ci, co zapragnęli po raz ostatni ocaleć,
rozgniata się czaszki i robi z nich papier.
Ci, co stoją bezczynnie na brzegu, wiedzą już o tym.
Ci, co płyną, są nadzy i jeszcze szczęśliwi.
Odwróć się, Orfeuszu, teraz nie patrz na mnie,
nagą, bezbronną jak oczy wyrzuconego z gniazda ptaka.
Odwróć się, Orfeuszu, sama chcę popłynąć na drugi brzeg.
Kochaj mnie, kochaj jeszcze jedną chwilę,
a potem zapomnij, że byłam i że mnie nie będzie.
Niech czas, co odmierza się czaszką,
przestanie nareszcie krwawić;
niech przestanie kłuć mnie tysiącem igieł.
Niech na tamtym brzegu przywitają mnie
wszystkie moje dzieci z papieru.
Oszukałeś się, Orfeuszu:
nie miłością byłam,
a piekłem twojej samotności.
Pomyliłeś się, Orfeuszu:
nie ptakiem byłam, a skrzepem nieba.
© Dariusz Muszer
►oficjalna strona internetowa autora