Torp norweskie lotnisko ciepłe i śródziemnomorskie. Skromne, ewangelickie, uśmiechnięte dobrą organizacją. Pakujemy się do Lavprisekspressen i do Christianii. Mowa Norwegów jakaś wewnętrzna, gulgocząca jakby madziarska i niemiecka razem złączone. Może trochę niderlandzkiego buczenia też jest. Przyjemne dla ucha, śpiewne basami, których na razie nie potrafię wyrozumieć. Spokój głaszcze moje ucho. Dziewczyny zadowolone: wcinają norweskie ryby. Zadowolone kiwają głowami. Violę głowa trochę boli, po locie. Przed nami blisko dwugodzinna droga do Oslo. Spojrzymy się po krajobrazie, który z wysoka, z chmur dynamizował mocno świetlistościami targanymi skałami. Droga znaczona spokojem i ciszą, śródziemnomorskim ciepłem z oddechem kraju borealnego. Tunel za tunelem i gdzieniegdzie tylko spoglądanie na pola: równe, opustoszałe, milczące. Ekrany dźwiękochłonne przy drogach ciągną się i ciągną. Nie mogę patrzyć i bierze mnie cholera na to zagrodzenie norweskie. Nie wiem czemu, jak tu ledwie samochód można na drodze zobaczyć.
Wysiadamy i zaraz nas mości 27 Celsjusza. Słońce praży po twarzy a ja gubię drogę. Kieruję się dokładnie w odwrotnym kierunku. Zagadnięta Norweżka patrzy na moje atlasy, mapy tajne i szyfry. Lepiej się w nich orientuje ode mnie: Gate No 10 mówi, a tu masz przyjacielu - tak do mnie mówi - Gate No 51. Ach tak. Zawracamy. 27 Celsjusza nas topi, a my przecież szukaliśmy ochłody po polskich tropikach. Dziewczyny przeze mnie gubione na drogach oslańskich, z lekkimi pretensjami, że ja bez solidnej mapy. A ja zagubiony w tym oslańskim hałasie, sznurem pędzących autach, w budowach rozpoczętych tuż przy dworcu. Kapie z nas zmęczenie. Ale miło: tłumy wszędzie, choć miało być kameralnie. Nie tu, nie teraz. Wszyscy napotkani zagadnięci o drogę do Meridelsveien kręcą głowami. Nie ma, nic nie ma. Rozpacz. Współczuję dziewczynom, że jestem taki ich przewodnik oferma.
Justyna łapie pakistańskiego taksówkarza, który wiezie do celu. Dzielnica Vulcano się zwie. Napakowana młodością i klubami. Wysiada nas Pakistańczyk na pustej ulicy. Gdzie hotel? Nie ma. Nie ma takiego miejsca. Nic nie ma. Słońce osiąga szczyt: teraz już 29 Celsjusza wskazuje uliczny termometr. Ganiam w dół, żeby dopytać o hotel PS. Nikt nic nie wie. Ale ładnie: czerwona cegła jak u nas, dziewiętnasty wiek solidny, metalurgiczno-przemysłowy. To odnowienie zaskakuje: w jednym odnowieniu szkoła nowoczesnego tańca, w innym odnowieniu market spożywczy i targ z morskimi stworzeniami.
Jest chorągiewka z PS Hotell. Jesteśmy, wchodzimy, meldujemy się z paszportami w dłoniach. Nazwisko moje obce dla uprzejmej Norweżki o śniadej karnacji: zapisuję na karteluszce. Chwila konsternacji i oczekiwania w chłodach hotelowych. Dziewczyny malują się zmęczeniem. Przepraszam. Do windy. Ach piętro które, bo pokój 704: floor siedem. Zabawy z automatycznością norweską: winda przemawia do nas w nikomu nieznanym języku. Justyna mówi, że ona mówi PASZTET. Śmiejemy się, uśmiechamy, drzwi się rozstępują, wchodzimy do naszego lokum skandynawskiego. Cisza i chłód. Viola i Justyna. Ja speszony, winny, pomieszany. Odmawiam dwie zdrowaśki i jak ręką odjął.
© Maciej Wróblewski