Późne rano z przetarciem oczu, powolność, ociężałość myśli. Śniadanie między rybami a serami. Drobne rozmowy gulgoczących Norwegów. Uśmiech. Z brzuszkiem mały Norweg uprzątający talerze za przepierzeniem czka. Zaraz potem Norweżka wygląda pyzato i na talerz nakłada musli. Zagryza śledziem, odchodzi z pełnym biustem.
Dzień bardzo gorący. Dziewczyny organizują się dość szybko, potem też szybko Justyna wraca do pokoju, żeby przebrać się na pogodę. Jest śródziemnomorsko i syto. Najpierw do katedry protestanckiej: ciasnej i tłumnej, z płaskim dachem, ułożonej na układzie krzyża, potem do opery wyrastającej z wody, rozłożystej. Taka wielka kra wbijająca się w nabrzeże. Rozciągał się z niej znakomity widok na starą część Oslo, obok której jeszcze piękniej wędrowały ku górze olbrzymy city: centra finansowe, hotele, banki, konsorcja. Tu wdzięk łączy się z poczuciem dopasowania się do tego, co dawne. W oddali, na nabrzeżu pływające fortece wszelkiej uciechy i zabaw: Ryal Princess przewyższała fortyfikacje, wijące się wzdłuż nabrzeża ciemną czerwienią cegieł, strosząca się ku zatoce i zupełnie dawnych i niedawnych dział, armat. Gdzieniegdzie czołg, pomiędzy którym postument wodza, żołnierza i dyplomaty. Norwegowie tłumnie pośpieszali w kierunku królewskiej orkiestry dętej, która w ceglastych strojach, z ozdobnymi biretami szła w bój. Skąd w nich ten pociąg do koszarów? Nie rozumiem. Niewielu turystów – niemal wyłącznie miejscowi, czyli oslańczycy.
© Maciej Wróblewski