10 lutego 2017, 2
Numerem 67 na plażę. Słońce i wiatr. Zalegająca zielona łopatka wbita w piach. Fale się w morzu bujają. Statki jakieś. Spacer z mrożeniem nosa i patrzeniem na Bałtycki lepki i czysty. Viola mówi, że smród czuje, jakby nieczystości ktoś ciągnął. Może i tak, bo to koniec Polski Bałtycki. Róg, fajka, zawijas. Z plaży numerem 66 Hel. Tu inny świat, trochę zakopiański. Mija nas dwóch narciarzy. Za nimi truchta pies i małe dziecko. Śnieg wokoło, iglaki, słońce i zapach zimy zmieszany z letnimi powidokami. Stacja IMiGW zaprasza na dmuchaną i predylekcyjną herbatę. Rezygnujemy. Viola z głodem namawia mnie na obiad. Wchodzimy przypadkowo do tej samej Keczi co 2 lata temu. Ja jestem w śledziu śmietanowym i żubrówce, Viola wchodzi w solę i białe wino. Smakujemy, cmokamy, ciamkamy. Oddychamy spokojnie. Luz. Kelnerka z zapchanym nosem. Trochę smarkula. Potem nachodzi familia z ciężarną matką. Sympatyczni młodzi ludzie biorą 4 pomidorówki, o które upomina się chłopczyk – dość rezolutny, wygadany, układny. Ma takie same galotki niebieskie jak jego siostra, która posmakowała już ze czterech lat szkoły. Chłopiec wypatruje pomidorówki, krząta się i kręci obok nas. Mnie to jego wypatrywanie głupawe, jak to u dzieci, drażni. Patrzę na niego i grożę palcem. Zmiata do familii. Wychylam ostatnią żubrówkę smakującą jak lato zimą.
Zachodzimy do portu. Rybitwy i mewy szarpią świeżo odciętą głowę łososia. Resztki murali i haseł sprzed pół wieku: MORZE ŻYWI I BOGACI. Kutry bezludne kołyszą się lekko, powiewają zmitrężonymi banderami. Rybitwy i kaczki srają na ich burty. Taki Marlow mógłby czasem przeżyć zimę w porcie helskim. Siedziałby w zamkniętej na kłódkę knajpce „Sen bosmana” pośród sterty kartonów po lodach świderkach, na przewiązanych łańcuchem plastikowych krzesełkach i gadał o tym, co w życiu bałtyckich fok pociąga go najbardziej.
© Maciej Wróblewski