Ja z Violą na Podlasie dalekie ku granicy, drogą 62 na Siematycze. Uwolniwszy się z tłumiących oddech myśli ekranów, lecę na Białystok, a potem Siematycze. Drogi takie porządne, ludzie ubrani, jedzący lody od wrześniowego ciepła, patrzą się. A na polach nie widać żywego ducha, przecież koniec lata, więc coś by wypadało z rolą robić. Zagony pełne i puste, suche i dorodne, kukurydza martwa sobie stoi, czarna, śmiertelna koszulka na niej obciągnięta. Stadiony zbóż czarnych kiwają się w rytm narodowego wiatru i innych żywiołów. Drogowcy zmęczeni restauracją podlaskich dróg nieprzytomnie wyglądają na nas. Parno, duszno się robi. Pomarańczowe ogrodniczki opinają obwisłe ciało robotnika drogowego. Znudzony popija. Macha na nas ręką, żebyśmy jechali. Popędza. Mijamy jego tors owłosiony jak pole uprawne.
Jazda przez miejscowość Węgrów jakimiś labiryntami. Uważam na dzieci idące ze szkoły i matki z wózkami, rowerzystów. Patrzę się na nich, a oni na mnie, przepraszam, zapraszam, jadę, szłem. Szłem samochodem do Siemiatycz, do różnych miejscowości cichych, schowanych pod lasami. No nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Po prostu szłem. Patrzyłem sobie, wyglądając Bugu. Dla mnie rzeka straszna jest rzecz i ciekawa zarazem. Bugu nie widziałem, więc mnie ciągnęło zobaczyć, jak płynie, którędy, jacy ludzie nad Bugiem siedzą i patrzą codziennie na niego. Biebrzę widziałem, Narew widziałem, ale Bugu nie. Jakże tu Podlasie sobie do mózgu pobrać skoro Bugu się nie widziało? Jakie ryby też w nim chodzą? Czy jeszcze jakąś dorodną krowę podlaską nad Bugiem zobaczę? Viola narzeka na moje mity podlaskie, więc jazda jest. Wybija mi z głowy dzikie puszcze, maślane masło, mleko od krowy z charakterystycznym smrodkiem obórki i krowich odchodów. Miód, grzyby, ser są tu na wyciągnięcie ręki jak w hipermarkecie. Zobaczymy.
© Maciej Wróblewski