Czas śmigać przez Ośno Parcele w kierunku Ostrowąsa. Na Plebankę zajeżdżamy. Pola dorodne, kolorowe, ktoś w burakach robi przecinkę, chłop pochylony z chłopem równo idą pod ramię i tną, żeby miejsce na buraka zrobić. Oho, w listopadzie ten burak będzie jak trzeba. Już tu pachnie widokiem wsiowym. Placki gówniane po krowach gdzieniegdzie jak grzyby. A może jednak to nie to. Słońce robi się mniej zachmurzone.
Słońce wyłazi, gorąco. Plebanka to dworek z kolumnami i gankiem, jednym piętrem i starodrzewem po lewej, a z tyłu widać jezioro Ostrowąs, w którym matka Boska Ostrowąska się kąpie. Zajeżdżamy przed ganek, baba na klombie pracuje, wita, pochyla się nad kwieciem, wita. Pytamy grzecznie i grzecznie patrzymy na eternitem kryty dworek z plombami nowymi. Plastiki w oknach, satelitki łapią ciekawe programy telewizyjne. Tuż nad gankiem dach jest jak czapka czarodzieja – tu dachówka się zachowała czerwona. Obchodzę dworek plebański, natykam się na gracującego mężczyznę. Dwa rządki jakiejś zieleniny ciągną się w nieskończoność. Z tyłu dworku nieporządki polskie, nasze, z wyrzuconymi meblami, starymi siatkami, garnkami. Z otwartych drzwi zapachy i głosy dochodzą szczerbate i inne. Kobieta w oknie biust goły pokazuje. Swobodnie firanką macha. Obchodzę, patrzę na starodrzew zamknięty w gęstwinie, że nie wejdziesz – jak busz. Satelitka wystaje, a nad nią biała niebiała bielizna i czarne jak smoła skarpetki. Z otwartych okien dochodzi brzęk chodzącego telewizora. I taki rodzinny zapach. Obok tego zapachu dwa samochody – bmw i jaguar. Dziwię się trochę tym luksusom, ale do plebańskiego dworku pasują, są na miejscu, zupełnie na miejscu.
Ojciec mówi, że tu Weronika i Aleksander mieli swoje piękne dni, a młodzi – Józef i Zofia, to znaczy rodzice ciotki Mani, ciotki Celiny, która już nie żyje, i mojego ojca Jerzego pokój odnajmowali od czterdziestego piątego do szóstego. To była sprawka wuja Leona zarządzającego majątkiem w Wagańcu. Czas tużpowojenny był niepewny i wszyscy na coś czekali: ludzie zwykli na spokój i polepszenie życia, Niemcy na repatriację, a garnący się do nowej władzy na pistolet. Ubek Kwiatkowski też tam mieszkał, a ludzi nie straszył nową władzą, tylko nad jezioro jeździł i granatem w toń świętego „jińziora” ostrowąskiego rzucał dla złapania ryb. Ojciec opowiadał: ubek Kwiatkowski, a ja o imię pytam. Nie pamięta. A może i on nie Kwiatkowski, tylko inaczej.
© Maciej Wróblewski