Z wiekiem mój pogląd na tekst, na świat, na ludzi zaostrza się, a czas (czuję to, więc wiem, co czuję) – skraca... Granice literatury daje się już objąć wzrokiem, więc inspiracji muszę poszukiwać gdzie indziej. Piotr Szulkin, Grzegorz Królikiewicz, ale też Penderecki, Lutosławski, Górecki, Panufnik, Kilar – kilka dni temu oglądałem „Feminę”, dzisiaj kończę „Tańczącego jastrzębia”, zachwycając się grą aktorską Trzeciaka, potem: obejrzę też „Wieczne pretensje”, więc – można powiedzieć – chwilowo z Królikiewiczem wzrastam. Nie czytam chwilowo Lema, by nie zadziałał na mnie paraliżująco – jestem na 810. stronie „Primy”, gdy przekroczę stronę 1000. i skończę ostatni trzeci tom utworu, otworzę „Wielkość urojoną”, by delektować się całą „aktywnością podobieństw”. Dziś w końcu, po atakach nadciśnienia z ubiegłego tygodnia, trochę więcej energii, dlatego wysyłam fragmenty trzeciego tomu – do pism: „Twórczość”, „Akcent”, „e-eleWator” i dwa rozdziały – już bardzo lokalnie, bardzo dyskretnie i bardzo kameralnie – do poznańskich „Rewirów” oraz ostrołęckich „Przydroży”. Jest spora szansa, że ostatni trzeci tom „Primy” skończę nawet do końca 2024 roku, więc w styczniu 2025 roku przystąpię do pisania „Autodafe 9”. Co następnie – tzn. w lutym, albo w marcu? Już nic, już cisza? Czy w końcu poświęcę swój czas tylko czytaniu? Tak jak to już zaplanowałem – dramatów – wszystkich dostępnych, w językach polskich lub w obcych – Ibsena, Czechowa, Shakespeare’a? A za parę lat, dla przykładu, w 2028 roku zacznę pisać, może, dramatycznie?
Coraz częściej nawiedzają mnie ataki paniki. Pokonują mnie moja neurotyczność – moja agresywność – jeżeli mimo wszystko potrafię je w podobnej sytuacji powstrzymać, poczytuję to sobie za znak spóźnionej – za to silnej – męskości: dzisiaj jestem pewny, że mężczyznę określa, moim zdaniem przede wszystkim, jego niebezsilny stosunek do pokusy. Paroma rzeczami się pocieszam, ale może najbardziej tym, że pisarstwo ma, może lepiej, wypracowało sobie wiele – narzędzi do zmagania się z niezrozumieniem, a nade wszystko niespełnieniem. Hermetyczny reżyser uzależniony jest od dotacji, tak właśnie przepadło Na srebrnym globie Żuławskiego, tak też przepadł po 1989 roku Szulkin i uważam, że jest to potworne: mieć materiał na 10 dobrych filmów, nie wiedzieć, na który z nich „wypadną” wybitność, geniusz, ale nie otrzymać zgody na pracę, albo otrzymać zgodę jedynie na 1, 2 filmy... Jaką mam mieć gwarancję, że zrobię te akurat pomysły, które mi opłacono „złotym dotknięciem”? Jeśli nie będzie dane – stworzę tylko coś dobrego, ale niemonumentalnego, tymczasem na monumentalność miałem szansę. Aktor również uzależniony jest od losów obsadowych – one zaś krępują silniej niż fatum, tym bardziej na dzisiejszym etapie – czy nadmiernej awangardyzacji ról, czy ich niekończącego się recyklingu – jest jeszcze wielki kompozytor i ten właściwie jest... najszczęśliwszy – posługuje się uniwersalnym językiem sztuki, a w jego dziedzinie nie tylko zachowano najżywszą pamięć koneserstwa, tę pamięć udało się z pełnym powodzeniem obronić – jak wszędzie tylko, także tu protestują koterie: śpiewak utyskuje na to, że pasja Pendereckiego jest zbyt intensywna i – uszkodzi mu głos, natomiast – instrumentalista stanowczo nie godzi się na takie traktowanie instrumentu, à la Penderecki, to bowiem pewnikiem – doprowadzi do jego uszkodzenia (dlatego wiele razy musiał Penderecki grać „playbackiem”, na „playback”...).
Uniwersalność kompozytora przy jego niepojętej wielkości oznacza, oczywiście – natychmiastowe zainteresowanie świata, a więc kto jest dobry, ten już wie, że języczkiem u wagi jest tutaj jedynie jego jakość kompozytorska. Jednakże pisarz nie ma już tak źle w porównaniu ze stale ograniczanymi reżyserem i aktorem: jest bowiem pewne, że wypowie siebie, jeżeli tylko pozwoli mu na to jego wolność... To właśnie mnie pociesza: mógłbym zostać reżyserem i być zależnym od polityków, albo aktorem i być zależnym od klanów reżyserskich. Zostałem pisarzem i to, co do mnie należy, to wypisać z siebie wszystko – tj. napisać do końca „Primę”, być może już do końca tego roku. To już tylko 200 stron, mimo wszystko przychodzi mi na myśl „Okno” w reżyserii Wójcika, a z opowiadania Iredyńskiego wzięte (bardzo je lubię): z Hukiem w roli pisarza piszącego swą „księgę ksiąg”, a także z Bielską w roli jego wyrozumiałej (do czasu) kochanki, która, finalnie, traci cierpliwość do całego projektu oraz spala osiem niedokończonych wersji „księgi ksiąg” Huka. Następuje realne wyswobodzenie... Co mógłbym powiedzieć... Jestem z siebie dumny, że mnie wyswobodzi koniec, ale w sensie właściwym, że by mnie wyzwolić, udzielić mi ulgi – nie będzie trzeba całej orkiestry, orkiestracji ratunku... Ostatnie dwieście stron trzeciego tomu oznacza bowiem, mam nadzieję, że mógłbym skończyć całość nawet w październiku albo listopadzie... Potem wreszcie cisza – cisza bez udręczeń, jak wierzę...
© Karol Samsel