Zawsze są dwie Warszawianki. Najmniej dwie. Jedna jest studnią znaczeń, druga oraz pozostałe – ze względów, co do których nabraliśmy nawyku „dobrej wiary”, względów, które uważamy za jasno określone – nie przekazują tyle samo, co pierwsza. Wyjątkowa, idiomatyczna. Matka nieistniejących królów, w nowych próbach bytu niepowtarzająca się w najmniejszym elemencie, odpierająca napór, uciekająca w falsyfikat. „W czasie, gdy mistrz Wyspiański pisał swoją pełną symbolicznej beznadziejności Warszawiankę, robotnicy Warszawy, Łodzi, Radomia śpiewali inną Warszawiankę, pióra Święcickiego”. Czytam słowa Głowackiego, pismo warszawskiej lewicy z czwartego roku wojny. Dojeżdżam na Dworzec Zachodni.
Gdyby chodziło tylko o Wyspiańskiego i Święcickiego. Idealizujemy jedno i drugie – patetyczne i zaangażowane należą do nas w każdym momencie czasowym, który jesteśmy w stanie zagospodarować. Piętno posiadania jest wieczne i równie niezbywalne jak piętno indywidualne. Są usta, które mają mówić Święcickim, są usta przyuczone do Święcickiego, gdzieś są także te, które będą cytowały tego drugiego. Nie zawsze usta aktora, nie zawsze usta proletariusza. O co mi chodzi? O wielką pustkę, jaka roztacza się przed nami. O świat braku, o step, który nie dopuszcza do siebie żadnego rozsadnika. I nie jest nim ani Wyspiański, ani Święcicki. Jeśli ten pierwszy, to wyłącznie na skutek wielowiekowej umowy literackiej, paktu wielkości. Jeśli ten drugi, wskutek kaprysu, odreagowywania gwałtu, doraźnej bliży. Dwie Warszawianki. Jakbyśmy byli ślepi: dwie Warszawianki, gdy nie ma ani jednej.
© Karol Samsel