Osuwam się – nie tylko z racji trwającej kwarantanny, jakkolwiek to także musi mieć wpływ na moją pracę. W marcu złożyłem do PIW-u tom poematów Norwida z metrykami i objaśnieniami oraz z posłowiem, napisałem także do nowego numeru „eleWatora” studium o listach Wandy Karczewskiej do Anny Kamieńskiej oraz Jana Śpiewaka (nikt przede mną nie zajmował się tą korespondencją, nawet Joanna Montelatic, która książkę poświęconą w całości Karczewskiej wydała kilka lat temu). W kwietniu wróciła do mnie poezja, po napisaniu piątej części Autodafe zająłem się pisaniem sporych urywków, które bądź to staną się podstawą jakiejś nowej narracji, bądź zmuszą mnie do ponownego przykucia się do biurka w celu napisania Autodafe szóstego. Zająłem się także planowanym od początku roku artykułem o Korsarzu Conrada, kończę do tego pracę nad jubileuszową bibliografią Zdzisława Najdera (Najder jest w ciężkim stanie i nikt z nas w Polskim Towarzystwie Conradowskim nie zakłada, aby dożył wydania przygotowywanej przez nas dla niego księgi pamiątkowej).
Oczywiście, że nie powiem tu niczego na temat swoich osobistych dramatów związanych z epidemią. Nie zmienia to faktu, że piszę wyłącznie o sobie, co wydaje mi się dostatecznym usprawiedliwieniem własnej uczciwości. Wielu ludzi, których spotykałem na swojej drodze, uważało to za przejaw arogancji. Wielu – wypowiadało słowa, które nie były kierowane do mnie, ale (niezależnie od ich projektowanej intencji) we mnie pozostawały. Iwona Smolka na jubileuszu Piotra Mitznera, do Mitznera: „jest pan cudownym pisarzem dającym przykład, jak tworzyć literaturę, która nie wynika z wpatrywania się w swój własny pępek”. Justyna Bargielska, kolejna z tych, których moderowałem, którzy czerpali energię z rozbawionej sali i kierowali ją przeciwko swoim rozmówcom. Podobała się ludziom, pod każde erudycyjne zapytanie, które wydostawało się z ust, podstawiała bardzo pogodny, detonujący materiał. Wcielona, dobrze artykułująca się, samoartykułująca się właściwie witalność to coś, co musi imponować: dla naszej psychokulturowej konstrukcji to wręcz feromon nie do ominięcia. Słońce, które stawało się ogniem, przepytujących paliło, ale podpytującym łaskawie pozwalało się grzać w swoim cieple. Przecież kaprys ciał niebieskich jest kaprysem szczególnym. Zachody, wschody, wschody, zachody. Wydziela tak nieodparty, spontaniczny zapach naturalności, że na falach wzrastających sympatii, entuzjazmu trudno nie dostrzec w nim prawa naturalnego.
© Karol Samsel