Międzyludzkie. Do tego stopnia nam obce, jak gdyby należało zaryzykować stwierdzenie, że nigdy dotychczas nie zyskało w literaturze swojej istotowej filozofii. Owszem, zaistniewały rozmaite interpretacje Międzyludzkiego, egzystują zarazem jego operatywne skróty takie, jak konflikt interesów, arystotelesowska i postarystotelesowska podstawa tragizmu i komizmu. Nigdy jednakowoż nie dotknęliśmy natury samej relacji łączącej człowieka z człowiekiem. Humanizujemy ją, choć wydaje się, że na tym terenie próg humanizacji przedmiotu został już wydatnie przekroczony. Mówimy zatem: człowiek łączy się w relacji z drugim człowiekiem, deponujemy wzgląd, do którego nawykliśmy latami współbycia, wzgląd wyłącznie na łączącego się lub tylko na łączonego – nie przyszłoby nam zapewne na myśl, by nie tyle orzekać, co rozważać, by nie tyle stwierdzać fakt osobowy, co przemyśliwać istotę tego połączenia. Nawyk ten powtarzają wszyscy: w przestrzeniach publicznych i prywatnych, rzeczywistych i fikcyjnych. Powtarza go w pierwszym rzędzie dziennikarz prasowy, komunikując precyzyjnie, że „w pobliżu plaży w Gdańsku mężczyzna miał zabić swoją pięcioletnią córkę”, i dalej – w kolejnych oczekiwanych, uzupełniających sprawę komunikatach – że „ojciec, który zabił swoją córkę w Gdańsku, był narkomanem”. Powtarza go w sposób wyrafinowany Lew Nikołajewicz Tołstoj, pracując nad Wojną i pokojem, rezygnując z Międzyludzkiego na rzecz portretu „ludzi między sobą”.
Równocześnie sam sens i znaczenie Międzyludzkiego odchodzą niepostrzeżenie – coraz bardziej, im silniej adorujemy pojedynczego człowieka, uznając go za agregat, za serce, za centrum oraz źródło tego, co międzyludzkie. Im bardziej Międzyludzkie odbiega więc od nas, tym intensywniej staje się nieprzeniknione, a jednocześnie coraz bardziej dostępne… poecie hermetycznemu. Staje się poetyckie. Procesowi większościowego wydziedziczania zawsze towarzyszyć musi bowiem kontrproces swoistego partykularyzmu, przyjmowania czegoś uznanego przez jakąś kontekstową totalność za odpadek, przyjmowania odpadku – przez mniejszość. Przez poetycką mniejszość. Przez mniejszość, dodajmy, która przekształca się w poetycką niemalże na mocy performatywu, wskutek przyjęcia odrzuconego przez większość odpadku. Poeta stawia więc przed sobą zadanie ukazania Międzyludzkiego w silnej, metaforycznej pełni jego mocy, stworzenia witraża, gobelinu, arrasu Międzyludzkiego tak, jak gdyby nie istniał człowiek łączący się z człowiekiem, jak gdyby – powiedzmy to wyraźniej – przestali istnieć, a siłą ich minionej właśnie obecności trwało jeszcze samo Połączenie. Połączenie i nic więcej, co odwracałoby uwagę od natury samej zadzierzgniętej w obszarze obecności relacji. Jeszcze raz więc poezja okazuje się wodami oblewającymi wyspy języka, wodami pochłaniającymi to, co język odrzuca jako bezużyteczne, pośrednie, hipostatyczne oraz hipotetyczne, nieprzydatne, niehumanistyczne, odpadkowe, a więc nieludzkie. Zarówno nieludzkie-zwierzęce, jak i nieludzkie-boskie.
© Karol Samsel