Czy historia i krytyka literatury mogłyby stać się kolekcjami osobliwości? Osobliwości, pragnę to podkreślić, a nie anomalii. Czy kanon literatury światowej może być kanonem sensu stricto menażeryjnym? Wiem, że to nadużycie, jednak nasuwają mi się na myśl słowa Wisławy Szymborskiej, wypowiadane skądinąd na zupełnie inną okoliczność - te dokładnie o przedkładaniu piekła chaosu nad piekło porządku. Ale jak uczynić filologię rozumnym i odpowiedzialnym, czułym i sprawiedliwym - piekłem chaosu? Ośmielam się podejrzewać, zakładać - że nie chodzi tutaj jedynie o zastępowanie ortodoksji wiedzy jej heterodoksją (czy heterodoksja notabene jest odświeżaniem ortodoksji przez jej pomniejszanie, rozbijanie, zdrabnianie?). Nie chodzi też z drugiej strony o anarchizację wszelkich dostępnych nam narzędzi poznania poprzez literaturę.
O co więc idzie? Może o rodzaj kantowskiego przewrotu kopernikańskiego w filologii? Gdyby - idąc tu za Szymborską - postawić obok siebie Norwida jako obywatela filologicznego piekła porządku oraz - filologicznego piekła chaosu. Podobnie do tego uczynić z Conradem, Żeromskim, Różewiczem, Wojtyłą, Tkaczyszynem-Dyckim, zwłaszcza tym późnym, od Kochanki Norwida i Nie dam ci siebie w żadnej postaci? Co mianowicie uzyskalibyśmy? Jeżelibym ja dokonał tych dwóch autointerpretacji z samego siebie - tak, aby posiąść prawo szczególnego, wyróżnionego obywatelstwa w dwóch filologicznych piekłach naraz - czy to ćwiczenie samoświadomości doprowadziłoby mnie choć nieco bliżej klinczu dwóch zwalczających się filologii? Czy raczej - doszedłbym mimowiednie do granic metodycznego szaleństwa?
Menażeryjność jako chropowaty, odrapany, pokancerowany rewers kanoniczności w literaturze? Tak, bardzo bym tego chciał, wydaje mi się to dojrzalsze i wypełnione choć w odczuwalnej części wolnością wypowiedzi. Złośliwi powiedzą - ot, utopijne marzenie zaciągnięte aż po granice parodii nienowym zapachem z Ferdydurke czy wręcz z Gombrowiczowskiego Dziennika. Nie mam nic przeciwko nim, tak jak nigdy nie miałem niczego przeciwko zoilom ani klakierom. Muszą robić swoje i muszą działać ogłuszająco. Jednak - warto chyba pamiętać o czymś, co przypadkiem zupełnie przy nadarzającej się okazji nazwałem intertekstualnością stopnia zero. A zastanawiałem się wówczas nad sylwetami polskich pisarzy obecnymi w Kochance Norwida jako figury wyobraźni: Ginczanką, Kraszewskim, wreszcie Norwidem.
No właśnie figury czy więżniowie metaliterackiego teatru marionetkowego kuriozalnego podmiotu czynności twórczych? Czy nie jest to taka właśnie intertekstualność? Tak charakterystyczna dla naszej współczesności, obecna silnie, ale transparentnie - tradycja literacka stopnia zero - a ta buduje twardą, osobliwą powłokę, o którą niechybnie się rozbijemy, jeżeli nie rozeznamy na czas właściwości jej tkanki, cech materii, z której została niepochwytnie złożona.
© Karol Samsel