Nastrój nerwowej banalności, taki, jaki długo utrzymuje się w pogodzie i zapanowuje nad nią powszechnie, gdy przedłużający się sezon lub pora roku wkracza w swoją ostateczną, ociężałą formę. W Polsce uniwersytety jeszcze długo nie zostaną otwarte. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w październiku na powrót zamkniemy się w swoich pokojach na Google Meet, tłumacząc spokojnie dziewiętnasto- i dwudziestokilkulatkom, że „lato przełamało się w nas” na próżno. Oczywiste, że jak co roku ani jeden ze studentów nie rozpozna cytatu z Iwaszkiewicza i Rubena. Nastrój nerwowej banalności, załóżmy bowiem, że w kamerce Google Meet pojawia się Iwaszkiewicz, ten najlepiej rozpoznawalny, z czasów pisania Cieniów i Heydenreicha – ilu z nich zdoła rozpoznać jego twarz?
Tymczasem jednak w lipcowej antykamerze, jak by to powiedział Schulz, głęboka radość debiutu. Milion depesz stąd, tom wierszy mojego przyjaciela zostaje wreszcie wydany nakładem uznanego poznańskiego wydawnictwa. Rozmawiamy przez telefon, tłumaczy mi, że w głębi serca nie potrafi swojej publikacji celebrować. W żadnym wypadku nie jest sobą rozczarowany, raczej próbuje siebie rozeznać. Usiłuję mu wyjaśnić, że tak się kończy i rozwiązuje nasza droga: Narcyz przegląda się w odbiciu swojej twórczości, póki to pozostaje niedotrwałe. Res publicata, tak ją nazwijmy, zatraca całą swoją roztętnioną naturę res creata. To także istotna tajemnica twórczości. Milion depesz stąd staje się dla mojego przyjaciela ciężarem, który będzie niósł do końca swojego życia jako obszar własnoręcznie ustalony w odległych granicach, a nawet więcej – jako pole wypełnionych do końca decyzji, które i tak w jego oczach będą stale posiadały swój osobny, amorficzny powidok. To ważna część alchemii warsztatu: osobiście konstruowana iluzja wytworu jest bliższa prawdzie twórczego procesu niż wytwór sam w sobie.
Na każdym toteż z wieczorów literackich autor snuje rzecz przede wszystkim o swoich iluzjach, nie o ich materialnych podstawach, dosięgalnych przez czytelnika punktach odniesienia. Cokolwiek zaś czytelnik powie o tym, do czego zyskałby dostęp, wyróżniać będzie res publicata, dzieło drukarzy, wydawców i redaktorów. Jak podnieść do poziomu istnienia nieistniejące treści wytworu, tak aby zapobiec całkowitemu sfetyszyzowaniu tego, co istnieje? Prawdopodobnie także i mój przyjaciel nie znajdzie na to paradoksalne pytanie cudownie operatywnej, wyłamującej paradoks odpowiedzi. Nastrój nerwowej banalności zdaje się tu niestety nieodzownym tłem dla każdej trapiącej rozterki. I rzecz ma się – pomimo wszystko – nader podobnie do całej sprawy z twarzą Iwaszkiewicza.
Są ci (ci najbardziej zaangażowani), którzy nie rozpoznają pisarza, tłumacząc się tym, że padli ofiarą jakiejś monumentalnej, optycznej iluzji. Są też ci, którzy utrzymywać będą, że widzą na fotografii zdjęcie mężczyzny, i jedynie mężczyzny. Kto mógłby im zagwarantować, że patrzą na Iwaszkiewicza, komu i na jakich podstawach mogliby zaręczać, że patrzą na Iwaszkiewicza? Nie, w żadnym wypadku nie podejmą się tego ciężaru. Ich zadaniem było rozpoznanie generalne, nikt im nie mówił o żmudnym i obciążającym rozpoznawaniu ad personam, toteż i nikt, powtarzają, nikt – nie ma teraz prawa tego od nich żądać.
© Karol Samsel